Nikt nie pisnął słowa

W grupie ponad 6,6 tys. Polaków uhonorowanych medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, będącym wyrazem bezgranicznej wdzięczności i hołdem oddawanym przez ocalonych z Zagłady, są także osoby pochodzące z naszego regionu.

Polacy wśród wszystkich odznaczonych przez Instytut Yad Vashem stanowią aż 25 proc. Jednak liczba osób pomagających czy ratujących Żydów przed Zagładą, zgotowaną im przez hitlerowskie Niemcy, jest z pewnością znacznie większa, a ci, którzy dostąpili zaszczytu zostania Sprawiedliwymi, są symbolem wielu innych zapomnianych bohaterów. Ich oddanie, często będące wręcz heroizmem należy tym bardziej docenić.

Mamusia

Jedną, z tych, którzy stanęli po stronie życia i prawości, była Katarzyna Sagan z Zasania w gminie Nisko.

W 1941 r. Niemcy rozpoczęli eksterminację Żydów. Nie ominęła ona też terenu obecnej gminy Pysznica. W latach 1942-1943 okupanci rozstrzelali tam 259 Żydów. Na trzech zbiorowych mogiłach wystawiono pamiątkowe pomniki. Wielu z nich to z pewnością mieszkańcy Kłyżowa, gdzie do wojny żyła spora grupa Żydów. Niektórzy zostali wywiezieni do obozów koncentracyjnych. Nielicznym udało się zbiec i dzięki pomocy Polaków przeżyć okres okupacji.

Jednym z nich był 19-letni wówczas Moris Krantz, Żyd z Kłyżowa. Katarzyna Sagan wraz z rodziną, w tym z najstarszą córką Genią, kopała ziemniaki w polu, gdy zjawił się Moris Krantz. Nie miał gdzie się podziać, bo całą jego rodzinę Niemcy wyrzucili z domu, a następnie zamordowali. Pani Katarzyna poprosiła matkę o schronienie dla uciekiniera, widziała bowiem, że był bardzo wystraszony. Sama się bała, bo miała świadomość, jaki los czeka osoby pomagające Żydom. Zaryzykowała jednak życiem swoim i swojej rodziny. Przyjęła Morisa pod swój dach - przez długie 22 miesiące zamieszkał w stodole, w schowku pod słomą.

Nikt nie pisnął słowa   Katarzyna Sagan z medalem w 2013 r. Andrzej Capiga

- W ciągu dnia siedział w ukryciu, a nocą wychodził. Czasami zaglądnął do nas przez okno domu. Trochę porozmawiał. Ile ten człowiek wycierpiał... Tyle czasu w ukryciu... Jedzenie w wiaderku, które dla niepoznaki zawierało pokarm dla świń, zanosiliśmy mu mąż lub ja - wspominała pani Katarzyna. O tym, że rodzina Saganów przechowuje Żyda, wiedzieli tylko pani Katarzyna, jej mąż oraz właśnie Genia. Nikt nigdy nie pisnął słowa, mimo że Niemcy nieraz kontrolowali zabudowania. Po wojnie Moris Krantz najpierw zaciągnął się do polskiego wojska, a potem wyemigrował do Ameryki. Tam bowiem ściągnęła go dalsza rodzina. Nie zapomniał jednak o swoich wybawicielach. Póki żył, cały czas miał z nimi kontakt. Pisząc listy, zwracał się do pani Katarzyny „Mamusiu!”. Często przyjeżdżał do Polski, do domu na Zasaniu. Pani Genia miała okazję odwiedzić go w Ameryce. Teraz kontakt z rodziną Morisa Krantza urwał się - wszyscy tam mówią już tylko po angielsku. Bohaterstwo Katarzyny Sagan i jej rodziny doceniły po wojnie władze Izraela, przyznając jej medal „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”.

80-centymetrowy schron

Przed sześcioma laty, 24 kwietnia w klasztorze ojców dominikanów w Sandomierzu, Krystyna Wołoszynek odebrała z rąk ocalonego rodzeństwa - Cywii Kessler, Frimat Goldberger i Menachema Steinberga przyznany jej ojcu Feliksowi Żołyni medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.

W uroczystości uczestniczyła rodzina Feliksa Żołyni - córka z mężem, wnuczki i prawnuk oraz mieszkańcy Wierzchowisk, świadkowie wydarzeń sprzed ponad 70 lat. Rodzinę Steinbergów reprezentowała kilkudziesięcioosobowa grupa - potomkowie Icchaka. Specjalnie przyjechał wiceambasador Izraela w Polsce Nadav Eshcar, który podkreślił wówczas, iż przez setki lat oba narody polski i żydowski mieszkały obok siebie w obrębie jednego państwa, a ich wzajemne stosunki bywały czasami złożone. Wiceambasador, odwiedzając sandomierski oddział Archiwum Państwowego, mieszczący się w dawnej synagodze, w prezencie od pracowników otrzymał informację o swoich przodkach, zamieszkujących niegdyś w Staszowie i Sandomierzu.

Łzy i ogromne wzruszenie towarzyszyły słowom Cywii Kessler, wyrażającej największą wdzięczność wybawicielowi jej rodziny. - Świętej pamięci Feliks Żołynia był aniołem w ludzkiej postaci - zauważyła ocalona. - Brak mi słów, które oddałyby zalety cechujące tę szlachetną osobę. Feliks narażał swoje życie, by z paszczy hitlerowskiego mordercy uratować pięcioosobową rodzinę - moich rodziców, siostrę, brata i mnie. Podziękowania skierowała również do potomków rodzin Wielgusów i Kucharczyków za serce okazane im w tragicznych czasach II wojny.

Nikt nie pisnął słowa   Cywia Kessler, Frimat Goldberger i Menachem Steinberg ze swymi rodzinami, podczas uroczystości w Sandomierzu w 2013 r. Marta Woynarowska /Foto Gość

Do wybuchu wojny rodzina Steinbergów mieszkała w Janowie Lubelskim. Potem przeniosła się do Modliborzyc. Kiedy w 1942 r. hitlerowcy zaostrzyli represje wobec ludności pochodzenia żydowskiego Icchak Steinberg zwrócił się z prośbą o pomoc do Feliksa Żołyni, którego znał od kilku lat. I nie zawiódł się.

- Kiedy nasz tato poprosił go o pomoc, ten nie odmówił - wspominała podczas uroczystości w Sandomierzu Cywia Kessler, jedna z ocalonych. - Znali się jeszcze sprzed wojny. Felek przychodził do naszego sklepu po tytoń. Nie zawsze miał pieniądze, ale mój tato dawał mu go, mówiąc, że zapłaci zań później. O tej życzliwości mego taty Felek nie zapomniał i kiedy w 1942 r. zaostrzył się terror wobec Żydów, dał nam schronienie.

Wspólnie wykopali pod oborą schron o szerokości 180 cm i 80 cm wysokości. Tam pięć osób spędziło 22 miesiące. - Przez pewien czas Feliks przychodził do nas na noc - wspominała Frimat Goldberger. - Był biedny, ale starał się jak mógł by dostarczyć nam coś do jedzenia. Najczęściej były to gotowane ziemniaki, które przynosił w nocy, by nikt nie widział. Kryjówkę z czasem odkrył jego przyrodni brat Bronisław oraz właściciel gospodarstwa. Obaj jednak dochowali tajemnicy. Steinbergowie opuścili „grobowiec”, tak bowiem nieco żartobliwie określali już po wojnie schron, który uratował im życie, latem 1944 r., wraz z nadejściem ofensywy radzieckiej. Kiedy opuścili go, okazało się, że mieli zaniki mięśni. - Mieliśmy ogromny problem z chodzeniem - mówiła Frimat Goldberger. - Przewracaliśmy się. Ale nic dziwnego, przecież schron miał zaledwie 80 cm wysokości. Można było poruszać się tylko na kolanach. Rodzina Steinbergów ocalenie zawdzięcza też innym mieszkańcom Wierzchowisk, którzy, kiedy trzeba było, nieśli pomoc. I za to pozostawali im bardzo wdzięczni, nie zapominając o swych dobroczyńcach. Podczas każdej wizyty w Polsce odwiedzali ich i utrzymywali stały kontakt listowny, często również dzwonili. Wierzchowiska Steinbergowie opuścili w 1945 r. przenosząc się do Kłodzka. Do Izraela wyjechali dopiero w 1957 r.

- Nigdy nie zapomnieli o moim tacie - podkreślała Krystyna Wołoszynek, córka Feliksa Żołyni. - Utrzymywali stały kontakt listowny. 20 lat temu zaś odwiedzili nas po raz pierwszy. Tato już wówczas nie żył, zmarł bowiem w 1971 r. Od tamtej chwili spotkaliśmy się już kilka razy. Piszemy do siebie. To jest bardzo miłe i wzruszające, bo jakże często ludzie zapominają o swoich dobrodziejach. Choć, co muszę podkreślić, tato nigdy nie postrzegał siebie w ten sposób. Nie czuł się również bohaterem.

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..