Wieloletni misjonarz, urodzony w nieistniejącym dzisiaj Machowie, pracujący na Madagaskarze, zmarł wczoraj, 19 maja w swojej drugiej ukochanej ojczyźnie. Tam też spoczęło jego ciało.
Gdy przyjeżdżał do Polski, był u siebie, kiedy wracał na Madagaskar - również był u siebie.
- W moim życiu i sercu są dwie ojczyzny - mówił w 2016 roku w rozmowie z „Gościem Niedzielnym”. Przyleciał wówczas do Polski na kilkutygodniowy urlop, który okazał się jak zwykle bardzo intensywny: spotkania z wiernymi w różnych parafiach, przybliżanie realiów posługi misjonarskiej i wreszcie promocja książki Doroty Kozioł „Iskra z Polski”, powstałej z inspiracji ks. Henryka, którego posługa na misjach na Madagaskarze zakończyła się po 43 latach. Niestety nie pokonał COVID-19.
- Historia mojego powołania misyjnego rozpoczęła się w Wyższym Seminarium Duchownym w Przemyślu - wspominał ks. Henryk Sawarski. - Były lata 70. ubiegłego wieku, gdy zaczęli przyjeżdżać do nas księża misjonarze, którzy opowiadali nam o swej pracy. Do dzisiaj pamiętam wizytę o. Stanisława Wyparły, werbisty rodem z Mokrzyszowa, czyli dla mnie niemal krajana, bo pochodzę z nieistniejącego już Machowa. Jego opowieść właściwie przypieczętowała moją decyzję o zostaniu misjonarzem. Na czwartym roku studiów seminaryjnych postanowił opuścić mury przemyskiej uczelni i przenieść się do Seminarium Księży Misjonarzy Świętej Rodziny w Kazimierzu Biskupim koło Konina. Nie miał jeszcze sprecyzowanych planów, gdzie chciałby pracować, ale wielka, jeszcze dobrze niepoznana Afryka pojawiała się na horyzoncie. Dopiero po lekturze książki Arkadego Fiedlera „Madagaskar, okrutny czarodziej” zadecydował, że swój los i posługę kapłańską zwiąże z Czerwoną Wyspą.
- Nie wiem dokładnie dlaczego, trudno to dzisiaj wytłumaczyć, ale chyba Madagaskar widziany oczami Fiedlera zwyczajnie mnie oczarował - stwierdzał ks. Henryk. Po święceniach kapłańskich przez dwa lata pracował w Centrum Formacji Świętorodzinnej Misjonarzy Świętej Rodziny, przygotowując się powoli do wyjazdu na Madagaskar. W tym czasie na wyspie pracowali już szwajcarscy księża misjonarze, niejako przygotowujący grunt dla swych przyszłych kolegów. Po zaliczeniu kursu w kraju, podczas którego nie obyło się bez ingerencji władz państwowych, starających się dorzucić swoje trzy grosze, ks. Henryk wyjechał do Francji, gdzie przez 10 miesięcy intensywnie uczył się języka Balzaka. Odbył także szkolenia z medycyny tropikalnej. - Po rocznym pobycie we Francji wyjeżdżałem z małym bagażem misyjnym w daleką podróż na Madagaskar - dodał ks. Sawarski.
Obraz przedstawiający bł. o. Jana Beyzyma autorstwa tarnobrzeskiej artystki Doroty Kozioł, krewnej ks. Henryka Sawarskiego, który znajduje się w kaplicy szpitalnej w Maranie. Marta Woynarowska /Foto Gość26 września 1978 r., po ponad 12-godzinnym locie z Paryża, polski misjonarz wysiadł z samolotu w Antananarivo, stolicy Madagaskaru. - Były wczesne godziny poranne, a przywitało mnie już gorące powietrze, którego temperatura przekraczała 26 stopni - wspominał ks. Henryk. Na lotnisku czekali na niego księża, a wśród nich prowincjał. - Jadąc do misji, miałem okazję naocznie przekonać się o skali ubóstwa panującego na wyspie. Dziurawe, fatalne drogi, domy zbudowane z pustaków lub gliny, przykryte jakąś trzciną, i zwyczajny brud. Od września do stycznia przebywałem w Morombe, gdzie miałem możliwość zapoznania się nieco bliżej z malgaskimi realiami. W styczniu ks. Sawarski został wysłany do Ambositra. Znajdowało się tam centrum, do którego kierowani byli wszyscy misjonarze. Mieli się tam uczyć przede wszystkim języka malgaskiego. Poznawali także kulturę, zwyczaje, co stanowiło niezbędny element przygotowujący do przyszłej pracy wśród Malgaszów. Po ukończonym kursie ks. Henryk pozostał w diecezji Morombe, a jego pierwsza placówka to Ankazoabo - Sud, co znaczy Wśród Wysokich Drzew Południa. Przepracował tam osiem lat, mając za współbraci szwajcarskiego kapłana ze swego macierzystego zgromadzenia oraz zakonnika.
- Nasza posługa polegała na wyjazdach do wiosek położonych w buszu. Z uwagi na panującą porę roku przemieszczaliśmy się samochodem, wozem, pieszo albo łódką. Do pokonania mieliśmy nawet po 150 km - opowiadał misjonarz. - Z noclegami bywało różnie. Jeśli udało się dojść do jakiejś osady, gdzie był kościół, noc spędzaliśmy w tzw. domku parafialnym, a jeśli go nie było, to w świątyni. Ale niejeden raz spałem w samochodzie. Nie zapomnę mojej pierwszej nocy w buszu. Dostałem gliniany domek pokryty słomą. Gdy wzeszedł księżyc, było widać wszystkie dziury w poszyciu dachu. Spałem na macie, niestety nie wziąłem ze sobą moskitiery i noc spędziłem na walce z zaciekłym przeciwnikiem, czyli ze wszelkiego rodzaju robakami. To moja pierwsza biała noc - mówił z uśmiechem. - Noclegów w buszu było jeszcze bardzo, bardzo wiele. Jeśli niezbyt gościnnie został przyjęty przez przyrodę, to z nawiązką nadrobili to mieszkańcy wyspy.