Od młodzieńczych lat mocno związani z parafią i Kościołem. Jeden z nich już jako dziecko bawił się w księdza i mówił swoje pierwsze kazania, inny wiązał swoją przyszłość z sadownictwem. Każdy z nich przyznaje, że pobyt we wspólnocie seminaryjnej był dla nich wyjątkowym czasem samorozwoju. Przedstawiamy kandydatów do święceń diakonatu.
Muzyka i służba przy ołtarzu to sprawy, które znalazły wspólny mianownik w życiu Alberta pochodzącego z parafii św. Marcina w Kopkach, a więc z miejscowości, w której odbędą się święcenia diakonatu.
Kandydat do święceń diakonatu szkołę podstawową ukończył w Kopkach. W Jeżowem uczęszczał do gimnazjum i szkoły muzycznej, którą następnie kontynuował w stolicy Podkarpacia. – W Rzeszowie uczyłem się w technikum elektrycznym oraz w Państwowej Szkole Muzycznej II stopnia. Na początku był keyboard, potem spodobał mi się akordeon. Gra na akordeonie jest dla mnie bardzo przyjemna, daje wiele radości. Najbardziej lubię grać muzykę „pod nogę” – wyznaje Albert. Swoimi zdolnościami muzycznymi wielokrotnie mógł pochwalić się na różnych uroczystościach seminaryjnych, a obecnie pełni funkcję dziekana alumnatu i organisty. Rozeznawanie powołania to niełatwa sprawa. Wielką pomocą w tej kwestii jest najbliższe otoczenie. Tak też było w przypadku Alberta. – Od dzieciństwa byłem blisko kościoła, w którym posługiwałem jako ministrant, a następnie jako lektor. Stojąc blisko ołtarza, fascynowało mnie to, jak ksiądz odprawia Mszę św., i to do tego stopnia, że jako dziecko bawiłem się w księdza i mówiłem swoje pierwsze kazania. Zawsze z tyłu głowy towarzyszyła mi myśl o wstąpieniu do seminarium, nie było to jednak dla mnie oczywiste, były wątpliwości. Oprócz akordeonu i posługi jako ministrant pomagałem rodzicom na gospodarstwie. Modląc się o dobry wybór drogi życiowej, czułem, że pójście do kapłaństwa będzie dla mnie właściwe, i tak zdecydowałem – przyznaje alumn.
Alumn wspomina, że najbliżsi byli przygotowani na jego decyzję, jednak moment, gdy zostawili go w seminarium, nie był dla nich łatwy. – Po otrzymaniu błogosławieństwa od proboszcza pojechałem z rodzicami i rodzeństwem do Sandomierza. Było to dla mnie bardzo stresujące, nie znałem za wiele osób w seminarium, wszystko było dla mnie obce. Na miejscu starsi klerycy zaprowadzili mnie do pokoju, gdzie miałem mieszkać. Rodzina odjeżdżała ze łzami w oczach – dodaje. Teraz, po pięciu latach, Albert wspomina ten czas jako okres przygotowania do kapłaństwa, zdobywania wiedzy, poznania wielu dobrych ludzi, ale przede wszystkim poznania siebie. – Seminarium jest dobrym miejscem, gdzie dzięki osobom, które są w podobnym wieku i mają ten sam cel w życiu, mogłem poznać siebie samego. Ale najważniejsze było budowanie relacji z Panem Bogiem, bo to ma być fundamentem mojego kapłaństwa. Za czas formacji jestem bardzo wdzięczny – podkreśla Albert.
Przychodząc do seminarium, każdy młody myśli o swojej przyszłości, o tym, jak to będzie. Każdy ma swoje plany i marzenia, a wszystkie są wyjątkowe i niepowtarzalne. – Jest takie przysłowie: „Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz”. Myślę, że to, jakie będzie moje kapłaństwo, zależy przede wszystkim ode mnie. Chcę żyć w bliskości z Bogiem, być oddanym Jemu, Jego miłością dzielić się z innymi i do Niego przyprowadzać wszystkich ludzi, których spotkam na swojej drodze – wyznaje kandydat do święceń diakonatu.
Wdzięczny Bogu i ludziom
Nieco inaczej sprawa powołania do kapłaństwa wyglądała w życiu Mateusza, pochodzącego z parafii św. Kazimierza Królewicza w Ostrowcu Świętokrzyskim. – Myśl o powołaniu towarzyszyła mi od dłuższego czasu. Byłem ministrantem już przed Pierwszą Komunią Świętą. Podczas całego okresu dojrzewania myślałem o karierze sportowca, szczególnie zawodowego pływaka, jednak gdzieś z tyłu głowy zawsze była myśl o kapłaństwie. Kiedy składałem podanie do seminarium, wiedział o tym tylko jeden ksiądz, któremu wiele zawdzięczam. Dzięki temu wiem, że tę decyzję podjąłem sam. Oczywiście nie z dnia na dzień, ale modliłem się często przed Najświętszym Sakramentem o wybór dobrej drogi życiowej – wyznaje Mateusz.
Seminarium było dla niego miejscem nieznanym. Przed przyjazdem do Sandomierza nie brał udziału w dniach skupienia czy rekolekcjach powołaniowych, choć w ostatniej klasie szkoły średniej, jak przyznaje, śledził stronę seminaryjną. – Pierwszy przyjazd do Sandomierza na studia wspominam bardzo dobrze. Księża wychowawcy przyjęli mnie ciepło, podobnie klerycy. Oczywiście przez pierwsze dwa lata zewnętrznie nie różniłem się od moich rówieśników ze studiów świeckich, ale po przyjęciu sutanny wszyscy już wiedzieli, jaką drogę obrałem. Co ciekawe, w domu przyzwyczaili się bardzo szybko do kleryka Mateusza. Cieszyło mnie to tym bardziej, że od wielu pokoleń w naszej rodzinie nikt nie wybrał tej drogi. Mimo że został mi jeszcze ponad rok seminarium, to już jestem wdzięczny za rozwój na wielu poziomach, zwłaszcza intelektualnym, duchowym i osobowościowym – podkreśla Mateusz, który, choć zdaje sobie sprawę, że święcenia diakonatu to jeszcze nie sakrament kapłaństwa, już myśli o tym, że chce być dobrym księdzem, rozumiejącym ludzi i mającym dla nich czas.
Zaufał Bożej woli
Ostatni tegoroczny kandydat do święceń diakonatu to Jan, który pochodzi z parafii Trójcy Przenajświętszej w Samborcu. Wywodzi się z rodziny, w której od pokoleń praca w sadzie jest nie tylko sposobem na życie, ale również ogromną pasją. – Moja przyszłość miała być związana z sadownictwem. Miałem przejąć gospodarstwo po rodzicach. Nawet uczyłem się w tym kierunku, bo studiowałem ogrodnictwo w Warszawie na SGGW. Nie ukrywam, że taki sposób na życie mi odpowiadał i sam zamierzałem, podobnie jak mój tata, mieć własne gospodarstwo – przyznaje Janek. Wielokrotnie mówiono mu, że powinien zostać księdzem bądź politykiem, ponieważ ma ogromny dar przemawiania i zbliżania ludzi do siebie. Jest również zapalonym pielgrzymem – to właśnie podczas długich wędrówek pojawiły się jego pierwsze myśli o kapłaństwie. – Kilka razy byłem na pieszej pielgrzymce z Sandomierza na Jasną Górę. Gdy nasz biskup czy inni kapłani podczas kazania czy zwykłych rozmów mówili coś na temat seminarium, czułem się zmobilizowany do podjęcia tej właśnie decyzji, żeby chociaż spróbować, zobaczyć, jak tam jest – wyznaje. Szczególnym momentem, który wspomina, były prymicje kapłana wywodzącego się z jego rodzinnej parafii. Przyszły diakon był wtedy krótko po Pierwszej Komunii Świętej. Z tamtego wydarzenia pamięta, że neoprezbiter poszedł do ołtarza w czerwonym ornacie. Pomyślał wtedy, że jego prymicje też będą w czerwieni.
Sama decyzja wstąpienia do seminarium jest trudnym momentem, jak przyznaje Janek, jednak mocno wierzył w to, że jeśli zrezygnuje ze swojego planu na życie, Jezus otworzy przed nim nowe możliwości. – Bałem się zwyczajnie, że zmarnuję sobie życie, młodość. Teraz mówię bez wahania, że były to najpiękniejsze lata mojego życia. Owszem, był to czas zarówno rozwoju, radości, jak i trudu oraz wyrzeczeń. Mimo że ten styl życia nie wygląda zbyt atrakcyjnie z zewnątrz, to patrząc na jego owoce, muszę powiedzieć, że jest to czas niesamowicie cenny, piękny i wartościowy, spędzony z Bogiem, ale i z bliskimi mi ludźmi, z braćmi – podkreśla Janek.
Albert Bujak, Mateusz Rogoziński i Jan Siudak święcenia diakonatu przyjmą 28 maja w kościele pw. św. Marcina Biskupa w Kopkach z rąk bp. Krzysztofa Nitkiewicza.•
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się