– Z oporami, a wręcz niechętnie opowiadają o minionych zwyczajach swych przodków, z których bynajmniej nie są dumni – zaczyna swą opowieść Bogdan Myśliwiec, tarnobrzeski fotograf, fotoreporter i podróżnik, który parę tygodni temu powrócił z czwartej wyprawy do Indii.
Tarnobrzeżanin nie kryje, że zafascynował się Indiami już podczas pierwszej wyprawy, odbytej z kilkorgiem podróżników i zorganizowanej przez kameralne biuro podróży Pakuj Plecak. Sami ustalili wówczas trasę wycieczki, a znalazły się na niej miejsca najchętniej odwiedzane przez turystów. Podczas kolejnych wyjazdów zapuszczali się jednak w obszary coraz bardziej odległe od turystycznych szlaków.
– Pod koniec ubiegłego roku wyjechaliśmy tylko we dwóch, z Jaśkiem Skwarą z biura Pakuj Plecak, zagorzałym podróżnikiem, znakomitym fotografem, laureatem wielu międzynarodowych i krajowych konkursów fotograficznych, m.in. zwycięzcą Wielkiego Konkursu Fotograficznego National Geographic. Naszym celem było nie tylko samo zwiedzanie, dotarcie do miejsc, gdzie turyści pojawiają się bardzo rzadko, ale także przywiezienie obszernego materiału fotograficznego. Z ponad dwumiesięcznych wojaży przywiozłem 25 tysięcy zdjęć, jeszcze wszystkich nie zdążyłem przejrzeć – mówi Bogdan Myśliwiec.
Wyprawę zaczęli od wizyty w największych indyjskich miastach – Delhi, Bombaju i Kalkucie, gdzie zapuszczali się w dzielnice omijane przez wycieczki, podążając uliczkami, zaułkami slumsów. Mimo biedy ich mieszkańcy przyjaźnie i gościnnie podejmowali polskich globtroterów. – Gdy się zobaczy, w jakich warunkach ludzie żyją, w jakich skleconych klitkach, nawet po kilkanaście osób, nierzadko bez okien, i mimo wszystko potrafią zachować pogodę ducha, podjąć obcego tym, co mają, to po powrocie do kraju nabiera się ogromnego dystansu do ciągłego polskiego narzekania, zawiści, zazdrości – stwierdza pan Bogdan.
Zawitali także kolejny raz do Waranasi, miasta będącego swoistą kwintesencją Indii, gdzie miliony Hindusów dokonują rytualnych kąpieli w Gangesie i gdzie nieprzerwanie płoną stosy z ciałami zmarłych, których prochy trafiają do rzeki, uznawanej przez wyznawców hinduizmu za świętą. Głównym celem czwartej wyprawy był jednak położony w północno-wschodnich Indiach stan Nagaland, zamieszkiwany przez kilkadziesiąt plemion o pochodzeniu, tradycji, języku, obyczajach mocno odbiegających od pozostałych regionów zamieszkałych przede wszystkim przez Hidusów. Jest to również stan o największym odsetku chrześcijan – według spisu z 2011 r. wyznanie chrześcijańskie zadeklarowało 90 proc. jego mieszkańców. Jest to efekt działalności misyjnej amerykańskich baptystów, którzy zapuścili się w te rejony w XIX w., głosząc Dobrą Nowinę
. – Interesowały nas trzy plemiona z uwagi na bardzo ciekawą przeszłość, ubiór, tatuaże. Aby dostać się do Nagalandu, należało otrzymać specjalną przepustkę, o którą wystarał się Jaś. Ale jak się okazało, nawet z nią dotarcie do wiosek plemienia Konyak było bardzo trudne. Drogę tarasowały głazy, stosy kamieni spadających z otaczających górskich zboczy. Jest to teren górzysty o szczytach osiągających wysokość około 3 tysięcy metrów n.p.m. Jechaliśmy 20 godzin pociągiem z Kalkuty, a następnie 200 km samochodem, na których pokonanie potrzebowaliśmy aż… dówch dni. Naszym celem była wioska Ching Nyu, zamieszkała przez potomków Łowców Głów z plemienia Konyak. Zostaliśmy przyjęci bardzo mile. Nocowaliśmy w chacie należącej do wodza wioski, zbudowanej z bambusa, materiału będącego tam głównym budulcem i służącego do wyrobu wielu domowych sprzętów. Był to budynek o powierzchni około 300 metrów kwadratowych z wydzielonymi sypialniami i jedną wielką salą, służącą za swego rodzaju kuchnię, jadalnię i living room. W centralnym punkcie znajdowało się palenisko, na którym ogień tlił się przez całą dobę. Za toaletę i łazienkę służyły trzy wiadra. W chacie mieszkało pięć wdów po zmarłym w 2016 r. naczelniku wioski, niesprawującym jednak żadnej realnej władzy, gdyż ta należy do przedstawicieli administracji państwowej – opisuje tarnobrzeski podróżnik.
Ching Nyu zamieszkują potomkowie dawnych Łowców Głów, którzy o krwawych zwyczajach swych przodków najchętniej by zapomnieli. Przywędrowali oni, jak opowiadał polskim podróżnikom zastępca naczelnika wioski, miejscowy miłośnik historii, z terenów dzisiejszych Chin i Birmy w poszukiwaniu lepszych ziem pod uprawy ryżu i warzyw, do dzisiaj stanowiących podstawę ich wyżywienia. Określenie Łowcy Głów przylgnęło do dawnych Konyaków z uwagi na wierzenia i okrutne zwyczaje zdobywania głów, ucinanym przedstawicielom innych plemion, nie tylko mężczyznom, ale także kobietom i dzieciom. Uważali oni, że zdobywając głowę, przejmą moc od zabitej osoby. Ponadto wierzyli, że jest to ich przeznaczenie nakazane przez boga. Zdobywanie głów stanowiło także o pozycji wojownika – im więcej ich miał, tym większym cieszył się poważaniem społeczności. Mężczyzna, który nie zdobył ani jednej, stawał się w oczach współplemieńców tchórzem, wartym tylko pogardy.
– Najdzielniejsi wojownicy dekorowali twarze, szyje, piersi, a także plecy, czemu towarzyszył cały rytuał. Dokonywała tego królowa, czyli żona króla – naczelnika wioski. Wojownicy mieli także prawo nosić specjalny naszyjnik zdobiony brązowymi odlewami głów symbolizującymi liczbę zdobytych trofeów – wyjaśnia Bogdan Myśliwiec. Proceder ten plemię Konyak uprawiało do 1960 r., kiedy został oficjalnie zabroniony przez rząd, jednak sporadyczne przypadki zabijania i odcinania głów zdarzały się jeszcze w latach 70. XX wieku. Rządowy zakaz i wpływ chrześcijaństwa położyły kres krwawemu obyczajowi. Czaszki, zgromadzone w „długim domu”, zwanym morung, zostały podczas chrześcijańskiego pogrzebu złożone w zbiorowej mogile.
– Dzisiaj morung zdobią czaszki zwierząt, a jego funkcja przypomina nasze domy kultury. Dawniej odbywały się w nim zebrania Morung, czyli rady starszych wioski, tam też chłopcy wchodzący w wiek męski poznawali przeszłość, zwyczaje plemienia, uczyli się uprawy roli, polowania oraz walki. Charakterystycznym elementem morung jest drewniany bęben, powstały z wydrążonego ogromnego pnia drzewa, ustawiony w jego przedniej części, który służył do zwoływania mieszkańców. Dzisiaj to już przeszłość, bo młode pokolenia przejmują współczesne zwyczaje i sposób życia podobny do innych regionów Indii. Ważną zaś budowlą stała się świątynia chrześcijańska, wzniesiona w 1968 r., która rozmiarami niewiele ustępuje kościołowi na tarnobrzeskim osiedlu Serbinów. W tygodniu nabożeństwa odbywają się w niej trzy razy, natomiast w niedzielę dwa – rano i wieczorem. Poszliśmy na wieczorne o godzinie 18 i jakże się zdziwiliśmy – świątynia była wypełniona. Modlitwy trwały około dwóch godzin, było sporo śpiewu, pojawiły się nawet tańce, wszystko przepełnione radością i entuzjazmem – opowiada tarnobrzeski fotograf. – Takich Indii, mimo że była to już moja czwarta podróż do tego kraju, jeszcze nie widziałem, jak zresztą przytłaczająca większość odwiedzających je turystów. To kraj mocno zróżnicowany pod każdym względem i przez to tak fascynujący. Dla fotografa jest to prawdziwy raj: feeria barw zalewająca ulice i tłumy ludzi gwarantujące, że wciąż się coś dzieje. Nic, tylko patrzeć w wizjer i naciskać raz za razem spust migawki.
Efekty owego przyciskania spustu można już oglądać na wystawie „Indie, jakich nie znamy”, otwartej w tarnobrzeskiej Wozowni, na której Bogdan Myśliwiec prezentuje 50 fotografii ze swej ostatniej wyprawy. Niebawem będzie można również zobaczyć zdjęcia wykonane przez tarnobrzeskiego fotografa podczas krótkiego wypadu do Bangladeszu, w ramach dwumiesięcznego wojażowania po Indiach. Na wystawę zaprasza za kilka tygodni Muzeum – Zamek Tarnowskich w Tarnobrzegu.
Wszyscy zainteresowani mogą również obejrzeć fotograficzną relację Bogdana Myśliwca na jego profilu facebookowym, gdzie systematycznie publikuje kolejne zdjęcia.•