Michał Śmielak, sandomierzanin, pasjonat dawnych dziejów zaangażowany w ruch rekonstrukcji historycznych, mówi o swojej debiutanckiej powieści.
Co skłoniło Pana, by sięgnąć po przysłowiowe pióro, które dzisiaj ma najczęściej postać klawiatury komputerowej?
Tu zapewne zaskoczę wiele osób. Otóż zdecydowanie częściej sięgam po długopis i zeszyt, które zawsze mam przy sobie. Staram się bowiem chwytać każdą wolną chwilę lub moment, kiedy rodzi się jakiś pomysł, zapisując go, by nie umknął. Naturalnie później wszystko przepisuję na komputer.
Co skłoniło mnie do pisania? Chyba przemożna miłość do książek i opowiadania historii. Piszę od bardzo, bardzo dawna. Miałem chyba 12 lat, kiedy zacząłem pisać pierwsze opowiadania. Gdzieś jednak zaginęły i jak kiedyś dostanę Nobla, to niestety nie będzie można moich juweniliów zobaczyć w muzeum (śmiech). We wczesnej młodości były to przeważnie opowiadania z fantastyki, z prostego powodu - czytałem wówczas przede wszystkim literaturę z tego gatunku. Potem pojawiły się kryminały. Zacząłem się mocniej wgłębiać w temat, ale tylko teoretycznie, nie praktycznie (śmiech). Otworzył się przede mną nieznany świat, zwłaszcza kiedy natrafiłem na podcasty kryminalne. Nie wiedziałem np. nic o zbrodni połanieckiej, przed laty słynnej i znanej w całym kraju. Napisałem jeden, potem drugi kryminał, ale nie biegłem z nimi od razu do wydawcy. Dopiero ukazanie się opowiadania w „Gladiatorach” zdopingowało mnie i postanowiłem przesłać do Wydawnictwa Initium ów drugi kryminał, który został przyjęty i 18 marca odbyła się jego premiera.
Czyli wcześniejsze utwory czekają w szufladzie? Mieszczą się w niej jeszcze?
Na razie tak. Zresztą, kiedy biorę je do ręki i czytam, widzę całą masę niedoróbek, koniecznych poprawek. Przypuszczam, że sięgnę za rok do "Znachora" to też uznam, że najlepiej byłoby go przepisać na nowo. Więc te starsze niech sobie na razie leżą spokojnie. Piszę na bieżąco nowe historie, a na tamte może przyjdzie kiedyś czas by je wyciągnąć, przeredagować i wydać.
Zaistnieć na rynku wydawniczym w Polsce to trudna rzecz, jest wiele osób piszących i każda z nich pragnie trafić ze swoimi książkami do czytelników. Ukazuje się bardzo dużo publikacji. Tylko samych polskich kryminałów w ubiegłym roku pokazało się ponad 350, czyli niemal jeden każdego dnia. Niektóre wydawnictwa podają, że miesięcznie otrzymują nawet po kilkaset propozycji. Przebić się przez nie wszystkie, zainteresować wydawcę swoją pracą jest niebywale trudno. Sam próbowałem od kilku lat, wysyłając swoje maszynopisy i dopiero Fabryka Słów zainteresowała się „Ostatnim”. I to opowiadanie otworzyło mi drogę do kolejnego wydawnictwa, które na informację, że mam już na koncie publikację, szybko przeszło do konkretów i tak wyszła moja pierwsza książka.
- Jak się mieszka w Sandomierzu, trzeba pisać kryminały - stwierdza żartobliwie Michał Śmielak. Archiwum Michała ŚmielakaKolejne są w planach?
Dzisiaj, kiedy rozmawiamy, piszę ostatnią scenę do drugiej części, ale tytułu nie będę zdradzał. Piszę także jeszcze jedną książkę, niezwiązaną z poprzednimi, dotyczącą zupełnie innej problematyki, o winie i karze ludzi żyjących i działających w małych społecznościach, którą również wydawca zamierza opublikować.
Co lubi czytać do poduszki Michał Śmielak, autor kryminałów?
Zazwyczaj czytam jednocześnie około czterech książek. Kiedy mam ochotę na coś krótkiego i sympatycznego, by przed snem zapełnić sobie głowę pozytywnymi myślami, sięgam np. po Wiesława Myśliwskiego. Uwielbiam jego „Traktat o łuskaniu fasoli”, podobnie jak książki Jerzego Pilcha. Kiedyś stwierdził, że przez całe swoje życie napisał jedną powieść tylko w różnych częściach. Mogę czytać je bez końca. Chętnie sięgam także po biografie, literaturę gatunku true crime, traktującą o autentycznych zbrodniach, zwłaszcza publikacje Przemysława Semczuka. W tym momencie najchętniej zaglądam do kryminałów np. Anny Kańtoch, której ostatnia książka "Wiosna zaginionych" bardzo przypadła mi do gustu. Pierwszym kryminałem, jaki przeczytałem był autorstwa Marka Krajewskiego, z serii o Eberhardzie Mocku. Potem były wszystkie jego publikacje. I naturalnie jeszcze „Ziarno prawdy” Zygmunta Miłoszewskiego, którego fabuła rozgrywa się w Sandomierzu.
Kieruję się myślą mojego wielkiego autorytetu, jeśli chodzi o książki, czyli Stephena Kinga, że autor musi czytać tyle samo, ile pisze.