Ks. Mateusz Kusztyb przyjechał do Stalowej Woli, rodzinnego miasta, z dalekiego kraju - Botswany, afrykańskiego państwa na południu tego kontynentu, które w większości położone jest na pustyni Kalahari.
Jego parafia zaś, która graniczy z RPA, zajmuje obszar sandomierskiej diecezji. Jej centrum stanowi kościół w wiosce Selebi-Phikwe, której mieszkańcy to członkowie plemienia Tswana.
Ogromna część pustyni jest bezludna. Jest tylko kilka ludzkich osad. W miarę częstym widokiem są chatki, w których ludzie żyją sezonowo. Mieszkańcy Botswany lubią się bowiem przemieszczać. Z reguły mają więcej niż jeden dom, co wcale nie świadczy o ich zamożności. Najbardziej identyfikują się zaś z miejscem urodzenia.
Parafia ks. Matusza to około 350 ochrzczonych. Na Mszach św. i nabożeństwach maksymalnie pojawia się około 150 osób, w tym duża liczba dzieci, ale zaniedbanych pod względem religijnej edukacji, rząd Botswany nie pozwala bowiem na prowadzenie lekcji religii w szkołach.
Samo Selebi - Phikwe to jedna z większych miejscowości w Botswanie z zabudową w większości jednopiętrową. Parafialny kościół przypomina natomiast wielką stodołę zbudowaną z cegły, w której znajduje się kapliczka odgrodzona od reszty pomieszczenia kotarą. Jest ołtarz, ambona i krzyż. Od zewnątrz jego wygląd nie każdemu może się spodobać. Ale tak tutaj się buduje. Przy szkole jest plebania i mała szkoła dla 40 dzieci .
- W każdą niedzielę odprawiam trzy Msze św. Jedną w języku angielskim dla licznej grupy nie-Botswańczyków, przede wszystkim obywateli RPA, Zimbabwe i Nigerii. Ta Eucharystia wygląda podobnie jak w Polsce i trwa około godziny. Potem przychodzą miejscowi. Dla nich Eucharystia jest w języku setswana i trwa około 1,5 godziny, chociaż oni chcieliby nawet dwa razy dłużej. Trzecią Mszę św. sprawuję w jednej z kaplic dojazdowych, które znajdują się w małych wspólnotach. Mam cztery takie wspólnoty, a najdalsza położona jest w odległości około
Parafia utrzymuje się głównie z ofiar na misje, datków na tace i wynajmu pomieszczeń. Podstawowym źródłem dochodu są jednak ofiary na misje.
- Bez nich nie mógłbym parafii rozwijać, nikomu pomóc, do nikogo dotrzeć z Dobrą Nowiną. A Botswana to przecież pierwsza ewangelizacja. Jej mieszkańcy słuchają słowa Bożego, kiwają głowami, że rozumieją, ale wcale nie oznacza to, że tak naprawdę jest, gdyż ich kultura nakazuje im, by nigdy nie mówili nie. Powszechnym zjawiskiem jest magia. Obecnie czarownicy są pod krawatami, a wiedźmy noszą piękne, kobiece stroje. Na ulicy ich nie rozpoznamy, ale parafianie doskonale wiedzą, kto uprawia czary. Niestety nawet katolicy w takich magicznych obrzędach uczestniczą. W rozumieniu członków plemienia Tswana, ja też jestem czarownikiem. Przez to mnie jednocześnie szanują i się boją - dodaje misjonarz ze Stalowej Woli.
Ks. Mateusz Kusztyb czeka obecnie na możliwość powrotu do Botswany. Z powodu pandemii koronawirusa kraj ten zamknął na razie granice.