"Serce jednego z największych sportowców, jakich wydała ziemia nasza, przestało bić" - pisał "Przegląd Sportowy".
- Podziwiamy i Bogu dziękujemy za tych, którzy przybiegli tutaj z pomocą - mówił w kazaniu o. Marek Grzelczak OP. - Podjęli się trudu wyrzeczeń, porzucając nocny spoczynek, swoje ciepłe domy i zaryzykowali. Doskonale wiedzieli, co mają czynić. Taką świadomość, wiedzę zdobywamy przede wszystkim w rodzinie, później poprzez wychowanie w społeczeństwie. Człowiek wiedzący, co należy czynić, podejmuje wysiłek, by porzucić to, co miłe i wygodne, na rzecz swojej powinności - kontynuował przeor tarnobrzeskiego klasztoru ojców dominikanów.
W kazaniu, odwołując się do pojęć: trud, wyrzeczenie, umartwienie, wskazywał na postawę mieszkańców ówczesnego Dzikowa, Tarnobrzega, którzy w tragiczną noc z 21 na 22 grudnia 1927 r. stanęli do walki z żywiołem, ratując mieszkańców płonącego zamku Tarnowskich oraz zgromadzone w nim bezcenne narodowe pamiątki i dzieła sztuki.
Jak to dzieje się od 40 lat, w rocznicę pożaru zamku w Dzikowie z inicjatywy Towarzystwa Przyjaciół Tarnobrzega w zamkowej kaplicy została odprawiona Msza św. w intencji dziewięciu ofiar, które poniosły śmierć podczas akcji ratowniczej. - Każdy z nas powinien podejmować trud wewnętrznego umartwienia, by w najważniejszej godzinie swego życia wiedzieć, jaką odpowiedź należy dać Panu Bogu - podkreślił o. Marek Grzelczak. - Aby wiedzieć, co należy czynić, i czego oczekuje od nas Pan.
Przed rozpoczęciem Eucharystii dr Adam Wójcik, prezes TPT, przypomniał okoliczności wybuchu pożaru oraz imiona i nazwiska dziewięciu ofiar żywiołu. - 89 lat temu mieszkańcy Dzikowa i Tarnobrzega przygotowywali się w spokoju do świąt Bożego Narodzenia. Nikt nie spodziewał się, że w nocy z 21 na 22 grudnia dojdzie do wielkiej tragedii. Sytuacja była dramatyczna, panował silny mróz, wiał porywisty wiatr, który utrudniał opanowanie płomieni, mimo iż bohatersko zachowali się okoliczni mieszkańcy i strażacy. Mimo dokonywania heroicznych czynów żywiołu nie udało się opanować - mówił Adam Wójcik. - Wszyscy zdawali sobie sprawę, jak ważne jest to miejsce dla polskiej kultury, przeszłości, stąd tak wielki wkład sił, by ratować wszystko, co tylko się dało. Wiemy, że ten wielki czyn przyniósł ogromne i bolesne straty w postaci życia dziewięciu osób. Zginęli: Janina Kocznerówna, uczennica seminarium nauczycielskiego, Józef i Grzegorz Gilowie, stolarze (ojciec i syn), Jan Mastalerczyk, uczeń gimnazjum, pochodzący z Turbii, Aleksander Pomykalski, murarz, Wojciech Skiba, strażak, Bronisław Wiącek, praktykant stolarski, Władysław Wiącek, czeladnik, oraz Alfred Freyer, wielokrotny mistrz polski w biegach długodystansowych - prezes TPT przytoczył nazwiska wszystkich ofiar, które widnieją na tablicy pamiątkowej, znajdującej się w zamkowej kaplicy, a którą ufundował ku uczczeniu ich pamięci Zdzisław Tarnowski, ówczesny właściciel Dzikowa.
Wśród tych, którzy zginęli w płomieniach lub przygnieceni przez żelbetowy sufit, który zawalił się nad dużą salą, był Alfred Freyer, przyrównywany do fińskiego lekkoatlety, multimedalisty olimpijskiego Paavo Johannesa Nurmiego (1897-1973); nazywany był polskim Nurmim. Ukończył tarnobrzeską Szkołę Realną, zdając maturę w roku 1918. Kiedy wybuchła wojna polsko-bolszewicka, zgłosił się na ochotnika. Po odbyciu zasadniczej służby wojskowej w 1923 r. powrócił do pracy w Powiatowej Radzie Narodowej oraz do swego ulubionego sportu - piłki nożnej, w którą grał w Klubie Sportowym „Dzikovia”.
Do zmiany dyscypliny przyczynił się koleżeński, nieco dowcipny zakład, iż Alfred przebiegnie szybciej trasę z Wianku (obecnie ulica na osiedlu Przywiśle w Tarnobrzegu) do Nadbrzezia (osiedle Sandomierza) niż przejedzie ją bryczką Brodniewicz, syn dyrektora browaru. Na mecie, i to kilka minut wcześniej, był… Freyer.
Za namową kolegów 3 maja 1925 r. wystartował w biegu przełajowym organizowanym przez KS „Dzikovia”, w którym był pierwszy. Jeszcze w tym samym roku wziął udział w biegu przełajowym o Puchar „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”. Później było zwycięstwo na Międzynarodowych zawodach lekkoatletycznych AZS, na których pobił rekord kraju, i Mistrzostwa Polski w Krakowie, gdzie pokonał najlepszych polskich długodystansowców - Juliana Łukasiewicza i Romana Sawaryna.
Po tych sukcesach w 1925 r. postanowił zmienić klub na „Polonię” Warszawa i przenieść się do stolicy, gdzie oferowano mu zdecydowanie lepsze warunki treningowe i rozwoju sportowego. Pod koniec następnego roku mógł się poszczycić rekordami Polski na wszystkich długich dystansach począwszy od 3000 m do maratonu włącznie.
Jego trener Thorwald Norling stwierdził, że „nie można określić możliwości tego człowieka-fenomena. Już teraz jest pierwszą klasą europejską”.
W sierpniu 1927 r. Freyer wraz z innymi najlepszymi polskimi lekkoatletami rozpoczął przygotowania do startu w IX Igrzyskach Olimpijskich w Amsterdamie w 1928 r.
Tymczasem, jak pisał 31 grudnia 1927 r. „Przegląd Sportowy”, „serce jednego z największych sportowców, jakich wydała ziemia nasza, przestało bić w chwili, kiedy liczyliśmy na jego wielki talent, kiedy oczy całego świata lekkoatletycznego śledziły każdy niemal jego krok, kiedy był nam potrzebny tak właśnie jak nigdy. Niezastąpiony, nieporównany jak Polska długa i szeroka, jedyny spośród 30 milionów Polaków, zwycięzca niezliczonych zawodów, gdzie oprócz potęgi mięśni, serca i płuc trzeba było umieć wzbudzić w sobie stalowy hart woli - zacisnąć zęby i walczyć do upadłego. Nieporównany długodystansowiec już nigdy więcej nie przemierzy pociętych białymi wstęgami bieżni lekkoatletycznych, malowniczych bezdroży biegów na przełaj i monotonnych dróg maratońskich”.
Alfred Freyer zginął, mając zaledwie 26 lat. Spoczywa na nowym cmentarzu w Miechocinie.