O przyczynach wojen plemiennych i drodze do przebaczenia pośród Papuasów opowiada misjonarz ks. Grzegorz Kasprzycki.
- „Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”. Te słowa babci Pawlaczki ze filmu „Sami Swoi” przyszły mi na myśl, kiedy w mojej parafii rozgorzała lokalna wojna - opowiada misjonarz. Jak zawsze zaczęło się niby z niczego. Tubylcy żują dużo toksycznego orzecha buaj, który mieszają ze sproszkowaną muszlą małży kabane. Zażywanie takiej mikstury prowadzi bardzo często do poważnego schorzenia, jakim jest nowotwór ust. Chory nie może już żuć tego proszku, gdyż otwiera on rany i powoduje nasilanie choroby. Popularnym i lokalnym zwyczajem jest częstować innych tymi orzechami i proszkiem. - Zdarzyło się, że jeden z chłopaków, jak to jest przyjęte, poczęstował tym proszkiem swojego wujka, który zmagał się z chorobą. Spowodowało to nawrót choroby i jego śmierć. W tym momencie rodzinna zmarłego zaczęła się domagać odszkodowania, zwanego belisi, czyli pokój.
Takie dary rozpoczynają negocjacje Archiwum misjonarza Pieniądze zostały przekazane rodzinie zmarłego, ale chciwość rodziny stała się powodem dalszych roszczeń. Zaczęli się domagać się wykupu ciała. Sprawa została przekazana do sądu wioskowego - village Cort – opisuje ks. Grzegorz Kasprzycki. Jak opowiada misjonarz, sąd przyznał odszkodowanie dla rodziny zmarłego w wysokości 10 tys. kina (około 15 tys. zł), shell money i maty, czyli karuka. Rodzina jednak nie zaakceptowała sądowego wyroku i domagała się o wiele więcej. - I tak pożądliwość pieniędzy i chciwość sprawiła, że zapomniano o miłości bliźniego. Babcia Pawlaczka dała synowi dwa granaty, by domagać się sprawiedliwości w sądzie. Tutaj na szczęście granatów nie ma, ale domowej roboty pistolety włócznie, łuki i maczety szybko poszły w ruch. Klan zmarłego uzbrojony po zęby ruszył, by siłą wymusić zapłacenie odszkodowania. I tak rozpoczęła się wojna, która związała wszystkie pobliskie wioski, ponieważ wcześniej strony konfliktu zawiązały koalicje – relacjonuje ks. Grzegorz. Spirala wojenna zaczęła się nakręcać. Rodzina chłopaka, który niby był powodem śmierci, odpowiedziała na atak rodziny zmarłego spaleniem dwóch domów i zniszczeniem ogrodu swoich przeciwników. Młodzi chłopcy wbrew woli starszych klanów (bikman) wzięli w swoje ręce wymierzanie sprawiedliwości, w efekcie czego zginęło dwóch młodych ludzi. Sytuacja o tyle była trudna do zrozumienia, że rodziny tych chłopców, którzy zginęli, też zaczęły domagać się odszkodowania, czyli belisi. Konflikt stał się bardzo poważny. - W obawie przed przeciwnikami mieszkańcy wiosek przestali chodzić do kościoła, a dzieci do szkoły. Lęk sprawił, że ludzie przestali ze sobą rozmawiać. Brak dialogu uniemożliwiał dogadanie się i znalezienie drogi do pokoju. Zacząłem więc rozmawiać ze stronami konfliktu i być nośnikiem informacji pomiędzy walczącymi - dodaje misjonarz. Sytuację opanowała policja, która rozpoczęła brutalne aresztowania, co sprawiło, że mężczyźni zaczęli się bać. - Jednego wieczoru przedstawiciele klanów przyszli na plebanię z prośbą, abym pojechał z nimi do lokalnego komisariatu i przekazał wiadomość, że się poddają. Uczyniłem to z radością. Następnego dnia policja zabrała część młodych chłopców do miasta na przesłuchania, pozostali pojechali sami do aresztu - kontynuuje misjonarz. Aresztowania trwały jeszcze przez miesiąc w pozostałych wioskach konfliktu. W tej chwili, jak relacjonuje misjonarz, nie ma walk, ale droga do pojednania jest jeszcze długa i trudna. Poprzedzać ja będą długie rozmowy zwaśnionych stron, które prawdopodobnie doprowadzą do pojednania i przebaczenia. - Proszę o modlitwę, aby w tym Roku Miłosierdzia ludzie w mojej parafii okazali sobie miłosierdzie - apeluje ks. Grzegorz Kasprzycki, misjonarz z Papui-Nowej Gwinei.