Przez blisko dwa lata posługiwały, jako świeckie misjonarki w wiosce dziecięcej w Gulu w Ugandzie. Rozpalone misyjnym powołaniem Ewa Maziarz i Joanna Owanek z Zarzecza, jadą na kolejne lata, by posługiwać wśród afrykańskich dzieci.
- Dwa lata temu, gdy jechałyśmy do Ugandy nie wiedziałyśmy, gdzie, ani jaka będzie nasza placówka. Bo tak naprawdę na misje jedzie się otwartym, gotowym by posługiwać tam, gdzie najbardziej potrzebna jest pomoc. Trafiłyśmy do wioski dziecięcej, coś na wzór naszych wiosek dziecięcych SOS. W tym ośrodku położonym na obrzeżach miasta Gulu, jest to drugie, co do wielkości miasto w Ugandzie, schronienie, opiekę i drugi dom znajduje blisko setka dzieci. Są to albo dzieci osierocone lub dzieci z niepełnosprawnością fizyczną lub mentalną – opowiada Joanna Owanek. Po przybyciu na swoją pierwszą placówkę misyjną, przez dwa pierwsze miesiące uczyły się lokalnego języka acholi, który bierze nazwę od plemienia, które się nim posługuje.
Misja dla dzieci
– W ośrodku, gdzie zamieszkałyśmy wraz z jeszcze jedną misjonarką świecką z Polski i kolejną z Hiszpanii podjęłyśmy konkretne zadania wyznaczone przez wspólnotę komboniańską, która prowadzi ten ośrodek dla dzieci. Asia pracowała w administracji ośrodka, zajmując się całą biurokracją związaną z prowadzeniem misji, ja zaś była odpowiedzialna za personel pracujący w całym ośrodku. Jednak była to tylko części naszych zajęć. Każda z nas podjęła także pracę wśród dzieci. Asia uczyła jedną z klas angielskiego, a popołudniami zajmowała się najmłodszymi dziećmi. Ja zajmowałam się przedszkolakami, gdy ich opiekunki były zajęte innymi pracami. I chyba ta praca dawała nam najwięcej satysfakcji i poczucie misyjnej realizacji. Poza tym będąc razem z dziećmi szybciej uczyłyśmy się języka i zwyczajów, którymi bogata jest Afryka – dodaje Ewa Maziarz.
Jak opowiadają historia trafiających pod opiekę dzieci jest przeróżna. Jedne trafiają zaraz po urodzeniu, gdyż ich matka zmarła przy porodzie, a rodzina nie jest w stanie zapewnić wystarczającej opieki niemowlakowi, niektóre trafiają po śmierci rodziców lub są znajdowane wprost na ulicy opuszczone przez najbliższych. Znaczną grupę stanowią dzieci niepełnosprawne, które nie są akceptowane przez rodziców i rodzinę, która uważa ich kalectwo za karę lub klątwę.
– W zasadzie pobyt w ośrodku dziecka powinien ograniczać się do około trzech lat. Naszym zadaniem jest także praca z rodziną bliższą lub dalszą i przygotowanie jej na przyjęcie dziecka, aby wychowywało się ono w normalnej rodzinie. Nie zawsze jednak jest to możliwe i często dzieci zostają u nas na dłużej. W ośrodku maja także możliwość edukacji, gdyż działa tam szkoła podstawowa – opowiada Joanna.
Bez obaw, ale z kryzysem
Misjonarki podkreślają, że wyjeżdżając po raz pierwszy na misje nie miały jakichś wielkich obaw. – Często myśli się, że misje w Afryce to taka bardzo ekstremalna sprawa. Myślę, że nie wszędzie. Jasne, że są placówki misyjne, gdzieś na wioskach pośród sawanny czy buszu i tam nie jest łatwo. My jednak trafiłyśmy do miejsca w miarę bezpiecznego. Jednak nie znaczy to, że nie miałyśmy obaw. Jak obawiałam się reakcji miejscowej ludności. Jak nas odbiorą czy zaakceptują i jak przyjmą. Jednak górę wziął entuzjazm, że będę mogła spełnić swoje marzenia i być misjonarką – podkreśla Ewa.
– Wiele się mówi o chorobach w Afryce. Jasne, że przeszłyśmy malarię, ale co to za misjonarz bez pokonania malarii. Nie było łatwo wytłumaczyć miejscowym, co my tam robimy! Dla nich jest to trudne do zrozumienia, że młoda kobieta zamiast zakładać rodzinę, rodzić dzieci wyjeżdża gdzieś daleko, by pomagać innym. Jednak z czasem, gdy widzieli naszą pracę, podchodzili do nas z szacunkiem i zrozumieniem – dodaje Joanna.
Blisko dwa lata spędzone na innym kontynencie, w klimacie, z daleka od bliskich na pewno nie jest łatwe. Misjonarki podkreślają, że przychodzące kryzysy, w ich przypadku, pozwala pokonać cała wspólnota. – Każda z nas przed wyjazdem ma czas, blisko dwa lata, aby rozeznać swoje powołanie. Przechodzimy także formację duchową, jako misjonarze świeccy rodziny komboniańskiej. Niezwykle ważna jest dla nas wspólnota. Gdy przychodziły cięższe dni byłyśmy dla siebie nawzajem wsparciem – podkreśla Ewa. - Podczas naszego pobytu nie zabrakło polskich elementów podczas świąt, czy tez innych chwil, które pozwalają pokonać tęsknotę za rodziną i najbliższymi – dodaje Joanna.