Ekstremalne Drogi Krzyżowe stały się swego rodzaju fenomenem. Gromadzą naprawdę wielu, którzy szukają czegoś nowego w tradycyjnym nabożeństwie pasyjnym. Nie brak i sceptyków, którzy wytaczają argumenty kontra.
Z zaciekawieniem patrzyłem na ludzi wyruszających na niżańską EDK. Chłodny wieczór nie zachęcał do nocnego spaceru, który miał się skończyć za kilka dobrych godzin, po przebyciu ponad 40 km. Myślałem: "Co jest, że nagle w ludziach, szczególnie młodych, obudziła się taka tęsknota za Drogą Krzyżową?".
Z jednej strony, gdy podczas rekolekcji szkolnych zaplanuje się to nabożeństwo, to musi być naprawdę ciekawe, by przez kilkadziesiąt minut utrzymało młodych w skupieniu i odrobinie rozmodlenia. Z drugiej strony widziałem, jak całkiem spora grupa młodych ludzi bierze do ręki drewniany krzyż, zazwyczaj przez siebie wykonany, i wędruje z nim kilkadziesiąt kilometrów, w ciszy, bez śpiewu, a nawet zbędnego gadania.
Podpytałem kilka osób, dlaczego. Większość z ciekawości, by się sprawdzić, by przeżyć coś nowego, bo kolega się zdecydował, to ja też. Inni ruszali, by przemodlić wiele spraw, przemyśleć własne życie. Niemal każdy miał gdzieś w sercu specjalnie przygotowaną intencję, którą chciał poprzez trud przedstawić Bogu.
Zadziwiało mnie to, że już przy pierwszej stacji każdy z nich stawał i indywidualnie wczytywał się w rozważanie. Dawali czas, by to słowo w nich działało i przemawiało.
Myślę, że podnoszące się głosy krytyki mówiące: "Czy potrzeba aż ekstremalności, aby dobrze przeżyć Drogę Krzyżową?" nie są słuszne. A nawet jeśli komuś potrzeba właśnie wysiłku, zmęczenia, aby w pełni zrozumieć sens podjętej przez Jezusa męki, to czemu nie? Niech zakosztuje i ekstremum, ważne, aby ostateczny efekt był pozytywny.
Myślę, że właśnie sama Jezusowa droga krzyżowa była już wtedy czymś ekstremalnym, ponad siły. Może czasem trzeba się zastanowić, czy czasem my nie sprowadzamy jej do szybkiego wielkopostnego nabożeństwa, które nie oddaje tego, czym naprawdę była.