Gdyby nie pasja do koni nie wiadomo czy by się poznali. Bieszczadzki obóz w siodle dął początek znajomości, która przerodziła się w wielką miłość, małżeństwo i założoną rodzinę. Słuchając opowieści o drogach ich życia można śmiało powiedzieć, że znaleźli swoje miejsce na ziemi pod końskim kopytem.
Andrzej Bury był jednym z pierwszych, którzy wraz z ojcem Karolem rozpoczęli odtwarzanie Chorągwi Rycerstwa Ziemi Sandomierskiej. Wciągnięty przez ojca do grupy zbrojnych piechurów sandomierskich nie jeden raz z zazdrością patrzył na inne zespoły rekonstrukcyjne, w których jeźdźcy wyczyniali istne cuda na zwinnych koniach.
– Nie ukrywam, że zazdrościłem im tego kunsztu. Prezentowali się bardzo godnie i szykownie. Szczególnie grupa rekonstrukcyjna Andrzeja Kostrzewy z Warszawy. Oni potrafili oczarować swoją jazdą konną. Myśląc o odtwarzaniu grupy rycerskiej trzeba było pomyśleć o poznaniu tajników jady konnej i o samych rumakach. Bo cóż to za rycerz bez konia – opowiada Andrzej Bury.
Ułan ze skradzionym sercem
Gdy wyjechał na bieszczadzki obóz w siodle wiedział, że wróci już jako dobry jeździec ale nie założył, że ktoś skradnie mu serce. Podczas wakacyjnego czasu ułańskie serce podbiła młoda adeptka jeździectwa Magdalena. Już po roku wspólnie podjęli decyzję o wydzierżawieniu stajni w Mokoszynie, aby realizować wspólne pasje. Potem szukali miejsca na rodzinny dom i stajnię dla koni. W ciągu kilku lat z zaniedbanego dworku wydobyli piękny dom obok którego stanęła stajnia z prawdziwego zdarzenia.
– Gdy stanąłem tutaj pierwszy raz przyszły mi na myśl słowa piosenki braci Golców: „tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco” – opowiada Andrzej. Dziś funkcjonuje tutaj gospodarstwo agroturystyczne nazwane „Gościniec Husarski”.
Koński kurort
Na wybiegu w Gościńcu Husarskim w Rzeczycy Mokrej pod Sandomierzem od rana panuje ruch. Rumaki, które nocowały na wybiegu podbiegają do stajni.
– Nasze konie żyją w warunkach najbardziej zbliżonych do naturalnych. I chyba niektóre mimo słusznego już wieku są w doskonałej kondycji. Całe dnie, o ile nie pracują na padoku lub nie biorą udziału w pokazach, spędzają na wolnym powietrzu, na wybiegu. Jeśli tylko pozwala na to pogoda, to zostają tutaj na noc. To dla nich najzdrowsze – opowiada Andrzej Bury.
Od marca do października całe dnie spędzają na ogrodzonych żerdziami pagórkowatych wybiegach. – Koń potrzebuje ruchu i przestrzeni. Tego mają tutaj do woli. To im sprzyja. Widzimy to po nich. Są spokojne i zrównoważone. A to najważniejsze, gdy idą, aby pracować pod siodłem. Wtedy jesteśmy o nie spokojni – dodaje.
– Pośród naszych koni są te, od których rozpoczynaliśmy naszą stadninę, a które są już na przysłowiowej emeryturze oraz młodsze, te, które służą na pokazach rekonstrukcyjnych jak również i pracują w szkole nauki jazdy na padoku – opowiada Magdalena Bury. Najstarsza pośród nich jest klacz Elastyna, liczy sobie już 27 lat i to już można powiedzieć końska babcia. To ulubienica Magdaleny. Klacz Elastyna mimo swojego wieku jest uwielbiana przez dzieci, które właśnie na niej chcą uczyć się jazdy konnej.
Kłusem i stępa
Na padoku już ruch. Jedne wierzchowce czekają na jeźdźców inne już posłusznie spacerują pod wodzami młodych miłośników konnej jazdy.
– Na początku każdy, kto trafia do naszej szkółki jeździeckiej musi się zaprzyjaźnić z koniem i poznać jak o konia trzeba dbać. To uczy szacunku do zwierzęcia. W jeździe konnej nie chodzi o to by nauczyć się nad zwierzęciem dominować, ale z nim współpracować. Dlatego uczymy przybywające do nas dzieciaki i młodych jak czyścić konia, jak dbać o niego, jak go osiodłać oraz jak mu podziękować – wyjaśnia Magdalena Bury.
Potem dopiero zaczyna się przygoda na końskim grzbiecie. Dopiero po opanowaniu dobrze techniki jazdy i równowagi na koniu, młodzi jeźdźcy mogą ruszyć kłusem czy poskakać przez niewielkie przeszkody.
– Ważne w nauce jazdy jest dopasowanie konia do umiejętności jeźdźca oraz do jego charakteru. Konie tak samo jak ludzie też mają swoje charaktery. Jedne są bardziej dynamiczne inne spokojne. Ważne, aby jeźdźcie i koń dobrze się rozumieli i współpracowali wtedy nauka przychodzi niemal sama – dodaje z uśmiechem Magdalena.
Pełny tekst artykułu w papierowym wydaniu Sandomierskiego Gościa Niedzielnego