O misji w najbardziej niebezpiecznej dzielnicy San Salwadoru, posłudze pośród biednych, samotnych i chorych w rozmowie z ks. Tomaszem Lisem opowiada ks. Szymon Brodowski.
Ks. Tomasz Lis: Jak to się stało, że trafił ksiądz na misje?
Ks. Szymon Brodowski: Nic nie zapowiadało, że zostanę misjonarzem w Salwadorze, gdy wyjeżdżałem tuż po święceniach kapłańskich do posługi duszpasterskiej we Francji. Podczas pracy w jednej z francuskich parafii spotkałem się z wolontariuszami Wspólnoty „Domy Serca”. Muszę przyznać, że początkowo nie było we mnie entuzjazmu wobec ich posługi. Byli kolejną wspólnotą, która przyjechała, aby dać świadectwo, aby mówić o swoim charyzmacie. Jednak z czasem dojrzewało we mnie przekonanie, że w ich cichej posłudze jest duża siła. Dziś z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że moje powołanie do posługi we wspólnocie było owocem modlitwy wspólnoty, jaka utworzyła się w naszej parafii wokół grupy modlitewnej w duchu Odnowy w Duchu Świętym. Z jednej strony dobrze mi było we Francji i nie chciałem jechać na drugi koniec świata, a z drugiej strony czułem przekonanie, że właśnie tam Bóg chce mojej obecności. Tłumaczyłem sobie, że jeśli biskup się nie zgodzi będę usprawiedliwiony. Stało się inaczej.
Trafił ksiądz na misję niemal na peryferiach świata
- Myślę, że tak. Dołączyłem do wspólnoty posługującej w stolicy Salwadoru, mieście San Salvador, która mieszkała i ewangelizowała w jednej z najbardziej niebezpiecznych i ubogich dzielnic miasta, Iberii. Tam można poznać, co znaczy ubóstwo, wykluczenie społeczne. Ale mimo mocno działającej tam gangów, tzw. mara albo padilla, misja jest bezpieczna.
Jak wyglądała misyjna codzienność?
Wspólnota Domy Serca opierają swoją działalność na trzech filarach: modlitwie, życiu wspólnotowym i misji współczucia i pocieszenia. Dlatego każdego dnia spędzaliśmy dużo czasu na modlitwie wspólnotowej a indywidualnie każdy miał czas na godzinną adorację Najświętszego Sakramentu. Z posługą wychodziliśmy w godzinach popołudniowych, po wspólnej modlitwie na różańcu. Najczęściej działania misjonarzy kojarzymy z głoszeniem katechez, udzielaniem sakramentów, działaniami edukacyjnymi i pomocowymi. Zadanie wolontariuszy posługujących we wspólnocie jest zupełnie inne, jest to misja obecności. Charyzmat wspólnoty to „współczucie i pocieszenie”. Odwiedzaliśmy chorych w szpitalu, szczególnie dzieci przebywające na oddziale onkologicznym, chorych przebywających w domach. Wiele czasu poświęcaliśmy dzieciom i młodym dotkniętym problemem półsieroctwa przez emigrację któregoś z rodziców do USA. Wolontariuszki – misjonarki świeckie, które przyjeżdżały do naszego domu w San Salvador towarzyszą swoją posługą dziewczętom, które trafiają na ulicę, jako prostytutki.
Czy misja obecności jak ksiądz ją nazywa, przynosi efekty?
Odwiedzając chorych w szpitalu niejednokrotnie przekonywałem się, że w ekstremalnych sytuacjach, jakie ich dotykają, wobec doświadczanego przez nich cierpienia i bezradności w walce z chorobą najlepszą postawą jest właśnie obecność przy chorym i rodzinie, ciche współczucie i pocieszenie. Pewnego dnia spotkałem na tym oddziale zrozpaczoną matkę, która dowiedziała się o beznadziejnej sytuacji jej dziecka, które umierało na raka. W takiej sytuacji naprawdę nie potrzeba słów, zresztą i tak nie wiadomo, co można by powiedzieć. Oni czekają jedynie na to, aby ktoś z nimi był, pomodlił się, pocieszył. To jest Ewangelia Maryi stojącej pod Krzyżem, Ewangelia cichej obecności.
Czy takie ewangelizowanie jest skuteczne?
Ale trudno tak naprawdę opowiedzieć misję „Domów Serca”, trudno o jakieś spektakularne akcje. Często trudno dostrzec ich owoce. Ale „dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Naszym celem jest doprowadzić naszych przyjaciół do pełni życia z Chrystusem w Kościele – środkiem do jego osiągnięcia może być prosta miłość i obecność. Myślę, że możemy tu mówić o pierwszym etapie ewangelizacji: bo żeby odkryć miłość Chrystusa często musimy wcześniej po prostu doświadczyć miłości ludzkiej, uwierzyć, że ktoś może mnie pokochać, że jestem dla kogoś ważny.