Tarnobrzeski Dom Kultury zaprosił mieszkańców miasta na sztukę jednego z najbardziej znanych i cenionych teatrów polskich – Narodowego Teatru Starego w Krakowie.
Wejściówki rozeszły się bardzo szybko, bo któż nie chciałby zobaczyć legendarnego zespołu w swojej miejscowości. Tylko, ilu z widzów zdawało sobie sprawę na jaką sztukę się wybiera?
W ramach obchodów 250-lecia teatru publicznego w Polsce, dwa teatry narodowe – krakowski oraz warszawski – postanowiły opuścić swe szacowne mury i ruszyć w kraj. Tym sposobem w projekt „Objazdy teatrów narodowych”, obok 11 innych miast Podkarpacia, Małopolski, Lubelszczyzny oraz Śląska, wpisał się również Tarnobrzeg. I tak tarnobrzescy widzowie zostali „uraczeni” spektaklem „Król Ubu” Alfreda Jarry’ego w reżyserii samego dyrektora teatru Jana Klaty. Przedstawienie, które premierę miało jesienią ubiegłego roku, zostało przyjęte przez krakowską publiczność oraz samych krytyków teatralnych z mocno mieszanymi uczuciami. Takież same odczucia miałam i ja opuszczając namiot po 2-godzinnym obcowaniu z wizją Klaty – byłam nie tylko wstrząśnięta, ale i zmieszana, czyli nie tak jak słynne martini Bonda, które było tylko wstrząśnięte. To tylko taki wtręt, skojarzenie, które udzieliło mi się po obejrzeniu spektaklu, złożonego z całej plejady odwołań, nawiązań wypełniających go po brzegi. Bo czego tam nie było: Kasia Stankiewicz, „Sensacje XX wieku”, „Polka dziadek”, czyli „Lato z radiem”, słynne „Kaczuszki”, „Gra o tron”, „Pan Tadeusz” Andrzeja Wajdy, Hannibal Lecter z „Milczenia owiec”, Concita Wurst upozowana na Madonnę z „Piety”, „Pater noster”, a nawet przerobiona „Bogurodzica” i dzwon „Zygmunta” oraz Smoleńsk, itd., itp. A wszystko okraszone „grównem”, którego nie brakowało oraz całą sekwencją załatwiania potrzeb fizjologicznych (nie zamierzam dosłownie informować co to było, każdy się domyśli). Klata XIX-wieczne dziełko młodziutkiego francuskiego autora Alfreda Jarry’ego „Król Ubu czyli Polacy” przeniósł w lata transformacji po 1989 r., ukazując swoją wizję kondycji Polski, która jest jednym wielkim „gró…”, my zaś tandetnymi prostakami, chamami, idiotami, karierowiczami, zaściankowymi, zakompleksionymi matołkami, żyjącymi swoją wielką przeszłością, będącą tylko kupą kości i balonowych koron, leczącymi fobie antyrosyjskie i wszelkie inne, poddanymi dojonymi (dosłownie) przez władze, które wcale nie są lepsze od społeczeństwa, a wręcz przeciwnie. Wszystko jest tymczasowe, paździerzowe (tak jak podłoga i meble) i utytłane w kloace. I tylko czemu ma to służyć? Chwyty Klaty nie są bynajmniej nowatorskie: wykorzystywanie wizerunku Czarnej Madonny w różnych celach już było, fizjologia na scenie też już się opatrzyła, no może nie było tylko brudnych tyłków, z którymi biegają po scenie aktorzy. Na szczęście tylko namalowane na lycrowych majtkach. Ale może to też już było?
Przykro było oglądać naprawdę wspaniałych aktorów ubranych w tandetne, koszmarne stroje, wygłupiających się, wyginających, bijących balonowymi maczugami, kiedy wciąż w pamięci ma się ich genialne kreacje w spektaklach Tadeusza Bradeckiego, Jerzego Jarockiego, Krystiana Lupy, Rudolfa Zioły.
I jest jeszcze ostatnie pytanie: ile z tej kloacznej farsy zrozumieli widzowie, z których niektórzy, jak widziałam świetnie się bawili, mimo iż w twarz rzucano im „gró…”?