Pięć lat mija od wielkiej powodzi, jaka nawiedziła kraj i diecezję sandomierską w 2010 r.
Osobom dotkniętym wówczas przez żywioł, mimo upływu czasu właściwie zatarciu jego śladów trudno jest jednak zapomnieć chwile grozy i widok domu stojącego po dach w wodzie.
Kiedy 19 maja pękł wiślany wał w Koćmierzowie, a potem wały na dopływach Wisły razem z kolegami z redakcji od rana byliśmy tam, gdzie działa się tragedia. Ktoś może pomyśleć, no tak wszelkie tragedie to idealny materiał, a właściwie żer dla medialnych hien, którym temat sam spadł na biurko. Owszem, byłam świadkiem, kiedy doszło do takich scen 20 maja w Furmanach, gdzie organizowana była akcja ratownicza mająca iść do Sokolnik, gdzie kilkadziesiąt osób zostało w zalanych domach i oczekiwało na ewakuację. Zachowanie paru dziennikarzy z mediów ogólnopolskich trudno nazwać inaczej jak niedopuszczalnym. Dla nich ważniejszy był materiał, nić to, że zajmując miejsca w łodziach, amfibiach ludziom, którzy tak jak syn i mąż pani Urszuli siedzieli na kalenicy parterowego domu.
My dziennikarze lokalni patrzyliśmy na to z drugiej strony. Niektórzy z nas sami zostali dotknięci powodzią, lub ktoś z rodziny, przyjaciół, kolegów. Niewiele osób z naszego regionu nie miało w swoim otoczeniu powodzian. Dlatego zbieranie materiału, robienie zdjęć, gdy ktoś pakuje w pośpiechu cały swój dorobek życia do jednej reklamówki, mając przy świadomość powrotu do bezpiecznego, suchego mieszkania, kosztowało nas wiele emocji, nerwów. Do dzisiaj nie zapomnę rozmowy ze strażakiem z OSP Sobów, który przez kilkadziesiąt godzin uczestniczył w akcji wzmacniania wału w Koćmierzowie, teraz z bezradnością i rezygnacją patrzył na swój zalany dom. – Widzi pani, nic nie uratowałem, ani wału, ani swego domu – mówił. Cóż w takiej chwili można powiedzieć?
Różne były reakcje ludzi, jedni zamykali się w sobie, wpadali jakby w jakiś rodzaj katatonii, inni zaś potrzebowali słuchacza, któremu mogą powierzyć wszystkie swoje żale, strach. Często oczekiwali zwykłego przytulenia, potrzymania za rękę. W Furmanach i w Słupcu spotkaliśmy kobiety, które tuliły się do nas niczym bezbronne dzieci.
Kiedy dzisiaj przeglądałam zdjęcia z tamtej wiosny, nasunęła mi się myśl, czy gdyby przyszły znowu deszczowe dni, to rejony Tarnobrzega, Sandomierza, Połańca są na tyle zabezpieczone, że ich mieszkańcy nie muszą się lękać wielkiej wody? Owszem wały są remontowane, wzmacniane, podwyższane, wycina się drzewa i krzewy w między wałami, ale czy to wystarczy? Przed dwoma laty w Tarnobrzegu odbyła się konferencja zorganizowana przez Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego oraz Urząd Miasta Tarnobrzega poświęcona zabezpieczeniom przeciwpowodziowym w dorzeczu górnej Wisły i poruszono wówczas problem zamulania koryta naszej królowej rzek. Od wielu lat zaniechano bowiem systematycznego pogłębiania koryt rzek w tym Wisły, która w przeciągu parędziesięciu lat ze spławnej rzeki, na której kwitła żegluga śródlądowa, stała się całkowicie niespławnym ciekiem wodnym. Poinformowano wtedy, że w rejonie Sandomierza koryto Wisły podniosło się w niektórych miejscach nawet o 1,5 metra. Ekolodzy, których często niestety się lekceważy, od lat poruszali ten problem. Jeżeli nadal będą się utrzymywać tendencje zamulania rzecznych koryt, wycinki kompleksów leśnych, zwłaszcza w Polsce południowej, a do tego trawniki będziemy zastępować asfaltem i brukiem, to niestety dopiero co podwyższone wały okażą się za niskie. Tak jak to miało miejsce w 2010, kiedy obwałowania były podwyższone w stosunku do stanu wody z powodzi w 1997 i 2001. Niestety okazały się za niskie.