- Już było dobrze widno, gdy zobaczyliśmy jak woda przelewa się przez wał. Pobiegłem do domu, zabrałem żonę i dzieci do samochodu. Nic nie zabraliśmy ze sobą. Wywiozłem ich do znajomych. Wracając po kwadransie nie mogłem już dojechać do domu. Woda była wszędzie – wspomina pan Krzysztof z prawobrzeżnego sandomierskiego Koćmierzowa.
To był mokry maj 2010 r. Lało od kilu dni. Wszyscy obserwowali jak woda na Wiśle rośnie z dnia na dzień. Na wiślanych wałach z godziny na godzinę robiło się tłoczno. Służby uspokajały, że na razie nie ma zagrożenia. – Nikt nie przypuszczał, że może przyjść taka woda. Wiele razy w poprzednich latach ogłaszano zagrożenie powodziowe, a nawet zalecano ewakuację, ale zawsze kończyło się dobrze. To chyba uśpiło naszą czujność. Nikt nic nie zabezpieczał w domu, nie wywoził. Żyliśmy normalnym rytmem – opowiada Stanisław Kuchta z Wielowsi.
Mało kto w to wierzył
Dzień wcześniej Wisła dała pierwsze ostrzeżenie. – Najpierw poszedł wał na rzece Czarnej w Łęgu, przy oczyszczalni koło Połańca. To był efekt „cofki” wody z Wisły. Woda zalewała wieś Łęg i szła na pobliską Elektrownię Połaniec. Wtedy rozpoczął się bój o jej ratunek – wspomina pan Krzysztof, strażak z podpołanieckiej miejscowości Ruszcza.
W gminie Łubnice pod Połańcem ludzie już nie pierwszy raz byli pod wodą. Była szybka ewakuacja najbardziej zagrożonych, a co zapobiegliwsi zdążyli wynieść najcenniejsze rzeczy na wyższe partie budynków. Jednak tamtego roku woda zaskakiwała wszystkich. Jej poziom był niespotykanie wysoki.
- Tamtego popołudnia byłem pod Połańcem, aby zacząć organizować pomoc poszkodowanym. Późnym wieczorem wracałem do Sandomierza. Przychodziły niepokojące wiadomości. Fala na Wiśle nabierała mocy i wysokości. Było niemal pewne, że wały nie wytrzymają. Na prawobrzeżnej części Sandomierza w nocy zarządzono ewakuację. Podstawiliśmy nasze autobusy z Caritas, aby wywoziły ludzi na lewą cześć miasta. Jednak mało kto wierzył, że przyjdzie duża woda. Przyznam się, że i ja w to nie wierzyłem. Jako pierwszą ewakuowaliśmy rodzinę zastępczą – opowiada ks. Bogusław Pitucha, dyrektor diecezjalnej Caritas.
Ranek 19 maja 2010 r. rozpoczął się ogólną paniką. Woda z rozerwanego wału w Kocierzowie w błyskawicznym tempie zalewała prawobrzeżną cześć miasta i zaczęła podchodzić pod dzielnice Tarnobrzega.
Ratunkiem była ewakuacja
- Niech sobie ksiądz wyobrazi, my mieszkamy niecałe 100 metrów od miejsca, gdzie pękł wał. Woda była u nas w ciągu kilku minut. Mieszkaliśmy razem z ojcem, który miał wtedy 90 lat. Brat tylko zdążył wypuścić konia ze stajni i ledwo wrócił do domu. Została nam ucieczka na strych. Słuchaliśmy jak woda przewraca meble na dole. Przez okno na dachu patrzyliśmy jak woda niszczy domy sąsiadów. Czekaliśmy na najgorsze. Na nas szedł główny nurt powodzi. Uratowało nas to, że dwa słupy elektryczne przewracając się, wsparły się o nasz dom, na nich zatrzymały się wierzby, które wyrwała woda i tak dom osłoniła przypadkowo powstała zapora. Do godz. 17.00 nikt do nas nie mógł dotrzeć, choć próbowała straż i wojsko z ciężkimi amfibiami. Nurt był za silny i nie dawali rady. Dopiero córki zaalarmowały służy i wysłano po nas helikopter z pogotowia lotniczego. Ewakuowano z dachowego balkonu. Na poddaszu został pies i kot, które przeżyły tydzień bez jedzenia – opowiada Kutyła Mieczysława z Koćmierzowa.
Wielu mieszkańców prawobrzeżnego Sandomierza i Wielowsi, nie chce rozmawiać o tamtych chwilach i przeżycia. – Rozdrapuje ksiądz stare rany, a one nie do końca się zabliźniły. Za każdym razem, gdy ktoś mówi o dużych opadach, my myślimy o powodzi. To wszystko zostało w nas – żali się Elżbieta Kuchta. – Tamtego dnia patrzyliśmy jak na naszych oczach ginie dorobek naszego życia i byliśmy bezradni – dodaje.
Woda bardzo szybko zalewała okolicę. Niektórzy mieli dosłownie tylko chwilę, by zabrać z domu najbardziej potrzebne i cenne rzeczy. Wielu mieszkańców Sandomierza, Wielowsi i innych okolicznych miejscowości nie chciało opuszczać domów. Chronili się na wyższych piętrach lub strychach. Jednak woda z godziny na godzinę rosła i wielu zmuszonych było do ewakuacji.
- Po dwu godzinach od rozerwania wału do ewakuacji musieliśmy używać łodzi, których było za mało. Większość strażaków nie była miejscowych, więc w każdej łodzi musiał być ktoś znający topografię terenu, aby dotrzeć precyzyjnie tam gdzie wzywano o natychmiastową pomoc. Przy sandomierskim moście czekały busy Caritas, które wywoziły ewakuowanych do centrum Sandomierza – opowiada ks. B. Pitucha.
Fala pomocy
Wraz z pierwszymi medialnymi doniesieniami o ogromie powodziowych zniszczeń ruszyła z całej Polski fala pomocy. Przybywali strażacy, wolontariusze i pomoc materialna. – Najpierw troszczyliśmy się o pomoc doraźną dla powodzian, czyli o zakwaterowanie w miejscach ewakuacji, zabezpieczenie w ubrania, środki czystości i codzienne posiłki. Nasza kuchnia w ośrodku Caritas pracował non-stop organizując posiłki nie tylko dla tych, którzy mieszkali w naszych budynkach, ale także dla wielu innych, którzy zamieszkali w innych miejscach czy też u swoich bliskich. Zapewnialiśmy także wyżywienie dla całej rzeszy wolontariuszy, którzy przybywali z pomocą dla powodzian – opowiada ks. B. Pitucha.
- Do domu wróciliśmy po kilku dniach. Zaczęliśmy porządki, lecz przyszła druga fala i znów byliśmy pod wodą. To odebrało siły – żali się pani Krystyna z ul. Portowej w Sandomierzu. – Czy wyobraża sobie ktoś sytuację, że w ciągu kilkunastu dni topiony jesteś dwa razy? Chyba nie! Wtedy nawet nie chce się patrzeć na zniszczenia. To odbiera całą nadzieję, że można coś jeszcze uratować – dodaje.
Druga fala powodzi dotknęła najbardziej mieszkańców podsandomierskiej gminy Dwikozy. – Miasto tuneli, jak nazywane są przywiślane miejscowości w okolicy Dwikóz w ciągu kilku godzin znalazły się wtedy pod wodą. Uprawy pomidorów, ogórków, kalafiorów i sałaty popłynęły z powodziową falą. Tutejsi ogrodnicy zostali nie tylko bez domów, ale także stracili swoje warsztaty pracy, czyli uprawy pod osłonami – wyjaśnia ks. Pitucha.
Wraz z falami powodziowymi ruszyły fale pomocy. Najpierw potrzeba była pomoc ta najbardziej doraźna: woda, środki czystości, żywność. Następnie ruszyła pomoc setek wolontariuszy, którzy przybyli by pomóc powodzianom w akcji sprzątania i porządkowania tego, czego nie zabrała i nie zniszczyła woda.
- Jako diecezjalna Caritas po zapewnieniu pierwszej fali pomocy, rozpoczęliśmy planowanie pomocy długofalowej. Zostały zalane pola uprawne, które były dla wielu rodzin jedynym źródłem dochodu, wiele rodzin nie stać było na finansowanie nauki swoich dzieci, gdyż obniżyły się dochody rodzin. Konieczne było uruchomienie pomocy długofalowej. Jednym z kierunków była pomoc rolnikom w zakupie materiału siewnego, drugim kierunkiem była pomoc młodzieży szkolnej i studentom w dofinansowaniu ich wydatków związanych z nauką. Na ten cel diecezjalna Caritas wydała 2, 5 mln. złotych – podsumowuje ks. B. Pitucha.
Nadal nie jest bezpiecznie
Minęło pięć lat od wielkiej wody. Kilka tygodni temu oddano wyremontowany i podwyższony wał w prawobrzeżnym sandomierskim Koćmierzowie. Koronę umocnienia podniesiono o 1, 3 metra i zabezpieczono przesłoną betonową sięgającą 10 metrów w głąb. Jednak wzmocnienie objęło tylko wał na długości zaledwie 3 km.
To jednak nie do końca uspokajają mieszkańców prawobrzeżnego Sandomierza. Niepokoi ich fakt, że podobnych prac nie prowadzi się od strony Tarnobrzega. – Takie rozwiązanie nie jest do końca bezpieczne. Konieczne jest podwyższenie i umocnienie wału na całej jego długości, bo gdy przyjdzie duża woda wał może być przerwany 2 km wcześniej i znów znajdziemy się pod wodą i powtórzy się sytuacja z 2010 roku – dodaje pan Jan z Koćmierzowa.