Tarnobrzeg. Mistrzowskie pasje

Marta Woynarowska Marta Woynarowska

publikacja 08.09.2020 17:01

Andrzej Fogtt, malarz, grafik, teoretyk sztuki, architekt, mówi o swoich inspiracjach, pasjach i niezwykłych spotkaniach z niezwykłymi osobistościami. Pretekstem do rozmowy jest wystawa jego prac przygotowana przez Muzeum Historyczne Miasta Tarnobrzega.

Tarnobrzeg. Mistrzowskie pasje Andrzej Fogtt podczas wernisażu wystawy w tarnobrzeskim muzeum. Andrzej Kaczorowski

Marta Woynarowska: W tarnobrzeskim muzeum przed paroma tygodniami została otwarta wystawa prezentująca Pańskie prace. To wydarzenie zbiega się z dwoma jubileuszami, jakie obchodzi Pan w tym roku.

Andrzej Fogtt: Przyznam, że nie przywiązuję wagi do dat, jubileuszy, dlatego gdy pan Tadeusz Zych, dyrektor muzeum, powiedział, że w tym roku świętuję aż dwa, bo 70 lat życia i 50 lat pracy twórczej, trochę byłem zaskoczony. Jest to bardzo miłe i niezmiernie sobie cenię ów gest pana dyrektora, gdyż Dzików to piękne miejsce. Ponadto zrobić wystawę w zamku Tarnowskich, mającym wielowiekową historię, wspaniałą tradycję, cenne zbiory sztuki, to zaszczyt. W ubiegłym roku miałem okazję poznać tutaj pana Jana Tarnowskiego, który przyszedł na mój odczyt zorganizowany w ramach Sympozjum im. Ruzamskiego.

Jest w tym także pewien symbol. Mój dziadek miał niedaleko Nowogródka majątek. Był pałac, ale nie tak duży jak zamek w Dzikowie. We wrześniu 1939 r. Sowieci zastrzelili dziadka na ganku, a babcię wypędzili. Zmarła ponoć z głodu i wycieńczenia. Tata walczył na froncie w 21. Pułku Ułanów. Wprawdzie z dużymi perypetiami, ale na szczęście przeżył II wojnę światową i dzięki temu mógł mi tę historię opowiedzieć.

Jakie prace wybrał Pan na tarnobrzeską wystawę?

Wybrałem prace powstałe w ciągu ostatnich pięciu, sześciu lat. W tarnobrzeskim muzeum - zaznaczam: jak na razie - nie ma bowiem możliwości przygotowania olbrzymiej ekspozycji, prezentującej mój 50-letni dorobek artystyczny, w tym także prace z końca lat 60. i 70. Postanowiłem zatem zaprezentować fragment ostatnich kilku lat, ukazujący moje pasje, inspiracje związane z naturą, czyli pejzaż, który jest dla mnie ogromnie ważnym tworzywem, ale nie zajmuję się mimetycznym odtworzeniem jego fotografii, maluję bowiem jego energię. Wielu artystów odwróciło się od pejzażu, na szczęście jest kilku kolegów w Polsce i na świecie, w tym mój serdeczny przyjaciel Stanisław Baj, którzy kontynuują to dzieło. Ze Staszkiem miałem okazję malować u niego w Dołhobrodach, nad Bugiem, gdzie ma swój dom i pracownię.

Tarnobrzeg. Mistrzowskie pasje   Brda, 180x360 cm. Archiwum Andrzeja Fogtta

Każdy z prezentowanych pejzaży powstał w konkretnym miejscu. To nie jest tak, że siadam z kartką papieru w pracowni i zaczynam malować. Dla mnie miejsce ma ogromne znaczenie. Obrazy powstawały nad Brdą, Borach Tucholskich, nad Bugiem niedaleko Janowa Podlaskiego, albo nad jeziorem Dadaj, nad Wartą w Kamionie, czyli tam, gdzie bardzo często jeżdżę.

Więź z naturą czułem od małego dziecka. Wchodząc do lasu, niemal słyszałem, jak drzewa oddychają. I tę więź mam do dzisiaj. W dzieciństwie lunatykowałem. Babcia, która była niezwykle mądrą i doświadczoną życiowo osobą, poszła ze mną do lekarza. Pani doktor zbadała mnie, wypytała o wszystko i postawiła, jak się okazało bardzo trafną diagnozę: on będzie artystą (uśmiech).

Drugą moją wielką pasją są ludzie. Od 50 lat maluję przyjaciół, nieznajomych. W tym czasie powstało ok. 4 tys. portretów. I obrazy figuralne, przekraczające granicę portretu, które nazywam studium do portretu. I wreszcie moja czwarta wielka pasja - architektura. Na wystawę w Tarnobrzegu wybrałem makietę przedstawiającą projekt ołtarza, dla kościoła pw. bł. ks. Jerzego Popiełuszki w Rzeszowie. Jest to wielka biblioteka. Założeniem bowiem jest, by każdy, kto będzie miał taką wolę i potrzebę, mógł na półce umieścić ważną dla siebie księgę, książkę. Co to jest książka? To jest historia życia, cywilizacji i historia słowa. Jak trafić do Boga? Naturalnie, wiele dróg prowadzi do Boga. Na początku było słowo!

Wspomniał Pan o architekturze jako jednej ze swoich pasji. Nie mogę zatem nie zapytać o inny głośny Pański projekt Wieży Jedności, wciąż czekający na realizację.

Pomysł zrodził się w 1983 roku. Jadąc taksówką do Franka Starowieyskiego, usłyszałem w radio, że Magdalena Abakanowicz wygrała konkurs na projekt architektoniczny dla paryskiej La Défense. Stwierdziłem, że w takim razie ja zrobię coś dla Warszawy. Wykonałem model z gliny, nawiązujący do jednego z moich obrazów, który prezentowałem na Biennale w Wenecji w 1984 r., ukazujący ukrzyżowaną kobietę, a Warszawa jest przecież kobietą i to po wielokroć ukrzyżowaną i zmartwychwstałą. Powstała dość skomplikowana bryła. Konieczne okazało się użycie skanera laserowego, który pomógłby wszystko odpowiednio przeliczyć. Najbliższy był w Stanach Zjednoczonych. Udało mi się dotrzeć do pracowni i za 1000 dolarów (wyjściowa suma wynosiła 3000 dolarów), został przeskanowany, co następnie pozwoliło na przeprowadzenie wszystkich obliczeń.

Pierwsza prezentacja projektu odbyła się w plenerze nad Wisłą. Dzięki uprzejmości policji wodnej wypłynęliśmy i wbiłem 5-metrowy masz z flagą, oznaczając symboliczne miejsce nad brzegiem Wisły, gdzie wieża ma stanąć.

Wieża Jedności miała i ma w moim zamyśle stanowić m.in. siedzibę międzynarodowego centrum koordynacji organizacji zajmujących się pomocą. A problem skoordynowanych działań pomocowych, zwłaszcza w przypadku wystąpienia klęsk żywiołowych, jakichś kataklizmów jest wciąż aktualny, o czym przekonałem się, będąc naocznym świadkiem tego, co działo się w Borach Tucholskich w 2017 roku. Nie tylko centrum koordynacyjne ma się w niej mieścić, program użytkowy budynku jest bardzo pragmatyczny. Wieża Jedności jest w obecnej sytuacji Polski niezwykle doniosła. Społeczeństwo polskie jest podzielone, zwaśnione, panuje nienawiść, wystarczy iskra, aby wybuchł pożar. Odpowiedzialność m.in. ponoszą opętani żądzą władzy politycy partii rządzącej, ale też nieodpowiedzialni politycy tzw. opozycji.

Niemniej nie tracę nadziei, że Wieża Jedności stanie, Matka Teresa, z którą spotkałem się w 1993 r., powiedziała bowiem, że ją zbuduję.

Tarnobrzeg. Mistrzowskie pasje   Makieta ołtarza zaprojektowanego do rzeszowskiego kościoła. Andrzej Kaczorowski

Okoliczności tego spotkania były niezwykłe.

Bardzo mi zależało na rozmowie z Matką Teresa, jako przełożoną Zgromadzenia Misjonarek Miłości, zajmującego się pomocą najbiedniejszym. Niestety pomyliłem godziny spotkania, które miało się odbyć o 7 rano, a nie wieczorem, jak sądziłem, i musiałem taksówką pędzić na lotnisko, gdzie oczekiwała mnie Matka Teresa. Padliśmy sobie w ramiona, jakbyśmy znali się od dziesiątków lat. Rozmawialiśmy przez 40 minut, ona po francusku, ja po niemiecku, ale rozumieliśmy się doskonale. Pocałowała mnie w głowę i zapewniła, że wieżę zbuduję. Ze swojej strony przyrzekłem, że jej nazwisko znajdzie się w kamieniu węgielnym. Na pożegnanie poprosiła, abym podał jej dłoń, sięgnęła po coś do torby i włożyła mi do ręki, którą miałem otworzyć dopiero po starcie samolotu, którym miała odlecieć. Aż mnie parzyło. W taksówce zobaczyłem, że są to szkaplerze z Matką Bożą Fatimską. Zapytałem kierowcę, czy jest wierzący. Zaprzeczył, ale szkaplerz wziął, z uwagi na osobę Matki Teresy. Rok później szedłem ulicą Marszałkowską i usłyszałem wołanie: „Panie Andrzeju, panie Andrzeju!”. Biegł ku mnie obcy człowiek, który okazał się tym kierowcą. Powiedział tylko: "Nawróciłem się! Będą woził pana do końca życia za darmo”. Ostatni szkaplerz wręczyłem księdzu pracującemu w Niemczech, który przyjeżdżał do Polski z grupami starszych osób. Kiedy dałem mu i powiedziałem, kto go przekazał, wzruszenie duchownego było ogromne. Ukląkł razem z towarzyszącą mu 30-osobową grupą i u mnie w pracowni wspólnie modliliśmy się.

Spotkał Pan również Jana Pawła II.

Pewnego razu zgłosił się do mnie znany krytyk sztuki Andrzej Matynia z propozycją, abym razem z Frankiem Starowieyskim, Edwardem Dwurnikiem i Stasysem Eidrigevičiusem wziął udział w Międzynarodowym Biennale Rysunku w Grand Palais w Paryżu. Chodziło o prace wielkoformatowe. My wywiązaliśmy się ze swoich zobowiązań. Wykonałem „Ostatnią Wieczerzę”. Prace pojechały do Paryża, ale Francuzi biennale nie zorganizowali z braku pieniędzy. Obrazy wróciły do Polski. Wówczas zadzwonili do mnie redaktorzy z Telewizji Polskiej - Barbara Czajkowska i Zbigniew Proszowski, że chcą zrealizować film o mnie. Zgodziłem się. Poprosiłem tylko, aby znaleźli jakieś duże studio, wyłożyli je całe lustrami, na tym postawili blejtram 9 na 2,5 metra, a ja na gorąco wykonam obraz „Ostatnia Wieczerza”, miałem już bowiem gotowy pomysł i wzór. To było 16 godzin zdjęciowych. Gdy skończyliśmy, to niewiele brakowało, a karetką zostałbym odwieziony do szpitala (śmiech), szczęśliwie podwózka była tylko do domu. Film ten obejrzał biskup olsztyński, który poprosił mnie tuż przed pielgrzymką Ojca Świętego w 1991 r. o użyczenie tego obrazu do apartamentów, jakie miał zająć papież. Naturalnie, że zgodziłem się, dla mnie to był wielki zaszczyt. Akurat sala, do której obraz miał trafić idealnie odpowiadała wymiarami. I tak Jan Paweł II spożywał w Olsztynie wieczerzę, mając za plecami moją „Ostatnią Wieczerzę”. Utrwaliłem tę chwilę na zdjęciu, miałem bowiem zaszczyt, jako jedna chyba z czterech osób świeckich, zasiąść do stołu. Wchodząc do sali, Ojciec Święty złapał mnie za brodę i spytał: „Seminarzysta?”. Opowiedziałem, że nie, że jestem malarzem. Poprosił mnie więc, abym poszedł z nim. I tak spędziłem trzy dni z Ojcem Świętym. Obraz podarowałem Wyższemu Seminarium Duchownemu z dopiskiem, że pod nim spożywał wieczerzę Jan Paweł II wraz z całym polskim episkopatem i zaproszonymi gośćmi. Obecnie znajduje się on w Muzeum Archidiecezji Warmińskiej im. bp. Jana Obłąka w Olsztynie.

Podczas tej wieczerzy ośmieliłem się poprosić Ojca Świętego, aby na pamiątkę zechciał podarować mi szklankę z jego herbem, z której pił wodę. Po paru latach ofiarowałem ją mojej znajomej, której syn był bardzo ciężko chory na nerki. I proszę sobie wyobrazić, że kiedy zaczął pić z tej szklanki, choroba cofnęła się, a było z chłopakiem bardzo, bardzo źle, znajdował się na pograniczu życia i śmierci.

Miał Pan szczęście spotkać wybitne osobowości. Do takich należą również Pańscy mistrzowie z ówczesnej Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Poznaniu.

Dyplom robiłem u pani prof. Magdaleny Abakanowicz i prof. Zdzisława Kępińskiego. Panią Abakanowicz wybrałem nie dla jej tkanin, ale dla niej samej, ponieważ interesowała mnie jej osobowość. Była wówczas gwiazdą i to międzynarodową gwiazdą nagradzaną na konkursach, przeglądach. Prof. Zdzisław Kępiński prezentował inny rodzaj osobowości, był bowiem wybitnym intelektualistą, znał 17 języków ze sanskrytem włącznie, wykładał historię średniowiecza na Uniwersytecie Poznańskim. Więc proszę sobie wyobrazić, jakich rzeczy mogliśmy my, studenci, dowiedzieć się od tego wybitnego człowieka. To rozbudzało naszą chęć zgłębiania zagadnień nie tylko ze sztuki, ale także innych dziedzin nauki. Byli także inni profesorowie - Waldemar Świerzy, Stanisław Zamecznik, Magdalena Więcek-Wnukowa.

Czy może być coś wspanialszego dla studenta od spotkania takich mistrzów?

Tarnobrzeg. Mistrzowskie pasje   Władysław Hasior. Archiwum Andrzeja Fogtta

Wracając do Pańskiej twórczości, nie mogę nie zapytać o zupełnie nowatorskie, eksperymentalne techniki, jakie Pan stosował, m.in. z użyciem magnesów.

Przyśniło mi się w nocy, że mam użyć siły magnetycznej do budowy obrazu. Obudziłem się, sięgnąłem po kartkę i zapisałem: „użyj magnesów”, wiedziałem bowiem dobrze, że rano o tym śnie zapomnę. Położyłem ją na skrzyni pochodzącej z XVI wieku. Rano ją przeczytałem. Znalazłem fabrykę magnesów 80 km od Warszawy. Pojechałem tam, kupiłem 250 kg magnesu barytowego. Nabyłem także pył stalowy, jaki policja stosuje do wykrywania odcisków palców. Sam wymyśliłem całą technologię. Pył mieszałem z terpentyną wenecką, dodawałem do tego farbę odpowiednim kolorze. Układałem na stołach kompozycje z magnesów, które musiałem mocować, by nie zaczęły „tańczyć”. Nakrywałem następnie płótnem, na które wylewałem wspomnianą wcześniej mieszankę z farbami, domalowywałem część obrazu pędzlami, po czym pozostawiałem do zastygnięcia. I tak powstawały obrazy magnetyczne. Pierwszy, powstały przy zastosowaniu tej techniki, ukazywał dwie osoby siedzące naprzeciwko siebie. Od ich głów, które nie miały zaznaczonych rysów, czyli oczu, ust, promieniście rozchodziła się energia. Niedługo potem odwiedził mnie Władysław Hasior. Kiedy wszedł do pracowni i ujrzał ten obraz, powiedział: „Andrzeju, namalowałeś zwiastowanie”. Objęliśmy się, a on dodał jeszcze: „Genialnie!”. Chciałbym, aby obraz ten, który jest prywatną własnością, trafił jako ikona do któregoś z kościołów.