Nikt nie pisnął słowa

Andrzej Capiga, Marta Woynarowska

publikacja 21.02.2019 08:36

W grupie ponad 6,6 tys. Polaków uhonorowanych medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, będącym wyrazem bezgranicznej wdzięczności i hołdem oddawanym przez ocalonych z Zagłady, są także osoby pochodzące z naszego regionu.

Nikt nie pisnął słowa Cywia Kessler, Frimat Goldberger i Menachema Steinberga oraz Krystyna Wołoszynek z medalem przyznanym jej ojcu Marta Woynarowska /Foto Gość

Polacy wśród wszystkich odznaczonych przez Instytut Yad Vashem stanowią aż 25 proc. Jednak liczba osób pomagających czy ratujących Żydów przed Zagładą, zgotowaną im przez hitlerowskie Niemcy, jest z pewnością znacznie większa, a ci, którzy dostąpili zaszczytu zostania Sprawiedliwymi, są symbolem wielu innych zapomnianych bohaterów. Ich oddanie, często będące wręcz heroizmem należy tym bardziej docenić.

Mamusia

Jedną, z tych, którzy stanęli po stronie życia i prawości, była Katarzyna Sagan z Zasania w gminie Nisko.

W 1941 r. Niemcy rozpoczęli eksterminację Żydów. Nie ominęła ona też terenu obecnej gminy Pysznica. W latach 1942-1943 okupanci rozstrzelali tam 259 Żydów. Na trzech zbiorowych mogiłach wystawiono pamiątkowe pomniki. Wielu z nich to z pewnością mieszkańcy Kłyżowa, gdzie do wojny żyła spora grupa Żydów. Niektórzy zostali wywiezieni do obozów koncentracyjnych. Nielicznym udało się zbiec i dzięki pomocy Polaków przeżyć okres okupacji.

Jednym z nich był 19-letni wówczas Moris Krantz, Żyd z Kłyżowa. Katarzyna Sagan wraz z rodziną, w tym z najstarszą córką Genią, kopała ziemniaki w polu, gdy zjawił się Moris Krantz. Nie miał gdzie się podziać, bo całą jego rodzinę Niemcy wyrzucili z domu, a następnie zamordowali. Pani Katarzyna poprosiła matkę o schronienie dla uciekiniera, widziała bowiem, że był bardzo wystraszony. Sama się bała, bo miała świadomość, jaki los czeka osoby pomagające Żydom. Zaryzykowała jednak życiem swoim i swojej rodziny. Przyjęła Morisa pod swój dach - przez długie 22 miesiące zamieszkał w stodole, w schowku pod słomą.

Nikt nie pisnął słowa   Katarzyna Sagan z medalem w 2013 r. Andrzej Capiga

- W ciągu dnia siedział w ukryciu, a nocą wychodził. Czasami zaglądnął do nas przez okno domu. Trochę porozmawiał. Ile ten człowiek wycierpiał... Tyle czasu w ukryciu... Jedzenie w wiaderku, które dla niepoznaki zawierało pokarm dla świń, zanosiliśmy mu mąż lub ja - wspominała pani Katarzyna. O tym, że rodzina Saganów przechowuje Żyda, wiedzieli tylko pani Katarzyna, jej mąż oraz właśnie Genia. Nikt nigdy nie pisnął słowa, mimo że Niemcy nieraz kontrolowali zabudowania. Po wojnie Moris Krantz najpierw zaciągnął się do polskiego wojska, a potem wyemigrował do Ameryki. Tam bowiem ściągnęła go dalsza rodzina. Nie zapomniał jednak o swoich wybawicielach. Póki żył, cały czas miał z nimi kontakt. Pisząc listy, zwracał się do pani Katarzyny „Mamusiu!”. Często przyjeżdżał do Polski, do domu na Zasaniu. Pani Genia miała okazję odwiedzić go w Ameryce. Teraz kontakt z rodziną Morisa Krantza urwał się - wszyscy tam mówią już tylko po angielsku. Bohaterstwo Katarzyny Sagan i jej rodziny doceniły po wojnie władze Izraela, przyznając jej medal „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”.

80-centymetrowy schron

Przed sześcioma laty, 24 kwietnia w klasztorze ojców dominikanów w Sandomierzu, Krystyna Wołoszynek odebrała z rąk ocalonego rodzeństwa - Cywii Kessler, Frimat Goldberger i Menachema Steinberga przyznany jej ojcu Feliksowi Żołyni medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.

W uroczystości uczestniczyła rodzina Feliksa Żołyni - córka z mężem, wnuczki i prawnuk oraz mieszkańcy Wierzchowisk, świadkowie wydarzeń sprzed ponad 70 lat. Rodzinę Steinbergów reprezentowała kilkudziesięcioosobowa grupa - potomkowie Icchaka. Specjalnie przyjechał wiceambasador Izraela w Polsce Nadav Eshcar, który podkreślił wówczas, iż przez setki lat oba narody polski i żydowski mieszkały obok siebie w obrębie jednego państwa, a ich wzajemne stosunki bywały czasami złożone. Wiceambasador, odwiedzając sandomierski oddział Archiwum Państwowego, mieszczący się w dawnej synagodze, w prezencie od pracowników otrzymał informację o swoich przodkach, zamieszkujących niegdyś w Staszowie i Sandomierzu.

Łzy i ogromne wzruszenie towarzyszyły słowom Cywii Kessler, wyrażającej największą wdzięczność wybawicielowi jej rodziny. - Świętej pamięci Feliks Żołynia był aniołem w ludzkiej postaci - zauważyła ocalona. - Brak mi słów, które oddałyby zalety cechujące tę szlachetną osobę. Feliks narażał swoje życie, by z paszczy hitlerowskiego mordercy uratować pięcioosobową rodzinę - moich rodziców, siostrę, brata i mnie. Podziękowania skierowała również do potomków rodzin Wielgusów i Kucharczyków za serce okazane im w tragicznych czasach II wojny.

Nikt nie pisnął słowa   Cywia Kessler, Frimat Goldberger i Menachem Steinberg ze swymi rodzinami, podczas uroczystości w Sandomierzu w 2013 r. Marta Woynarowska /Foto Gość

Do wybuchu wojny rodzina Steinbergów mieszkała w Janowie Lubelskim. Potem przeniosła się do Modliborzyc. Kiedy w 1942 r. hitlerowcy zaostrzyli represje wobec ludności pochodzenia żydowskiego Icchak Steinberg zwrócił się z prośbą o pomoc do Feliksa Żołyni, którego znał od kilku lat. I nie zawiódł się.

- Kiedy nasz tato poprosił go o pomoc, ten nie odmówił - wspominała podczas uroczystości w Sandomierzu Cywia Kessler, jedna z ocalonych. - Znali się jeszcze sprzed wojny. Felek przychodził do naszego sklepu po tytoń. Nie zawsze miał pieniądze, ale mój tato dawał mu go, mówiąc, że zapłaci zań później. O tej życzliwości mego taty Felek nie zapomniał i kiedy w 1942 r. zaostrzył się terror wobec Żydów, dał nam schronienie.

Wspólnie wykopali pod oborą schron o szerokości 180 cm i 80 cm wysokości. Tam pięć osób spędziło 22 miesiące. - Przez pewien czas Feliks przychodził do nas na noc - wspominała Frimat Goldberger. - Był biedny, ale starał się jak mógł by dostarczyć nam coś do jedzenia. Najczęściej były to gotowane ziemniaki, które przynosił w nocy, by nikt nie widział. Kryjówkę z czasem odkrył jego przyrodni brat Bronisław oraz właściciel gospodarstwa. Obaj jednak dochowali tajemnicy. Steinbergowie opuścili „grobowiec”, tak bowiem nieco żartobliwie określali już po wojnie schron, który uratował im życie, latem 1944 r., wraz z nadejściem ofensywy radzieckiej. Kiedy opuścili go, okazało się, że mieli zaniki mięśni. - Mieliśmy ogromny problem z chodzeniem - mówiła Frimat Goldberger. - Przewracaliśmy się. Ale nic dziwnego, przecież schron miał zaledwie 80 cm wysokości. Można było poruszać się tylko na kolanach. Rodzina Steinbergów ocalenie zawdzięcza też innym mieszkańcom Wierzchowisk, którzy, kiedy trzeba było, nieśli pomoc. I za to pozostawali im bardzo wdzięczni, nie zapominając o swych dobroczyńcach. Podczas każdej wizyty w Polsce odwiedzali ich i utrzymywali stały kontakt listowny, często również dzwonili. Wierzchowiska Steinbergowie opuścili w 1945 r. przenosząc się do Kłodzka. Do Izraela wyjechali dopiero w 1957 r.

- Nigdy nie zapomnieli o moim tacie - podkreślała Krystyna Wołoszynek, córka Feliksa Żołyni. - Utrzymywali stały kontakt listowny. 20 lat temu zaś odwiedzili nas po raz pierwszy. Tato już wówczas nie żył, zmarł bowiem w 1971 r. Od tamtej chwili spotkaliśmy się już kilka razy. Piszemy do siebie. To jest bardzo miłe i wzruszające, bo jakże często ludzie zapominają o swoich dobrodziejach. Choć, co muszę podkreślić, tato nigdy nie postrzegał siebie w ten sposób. Nie czuł się również bohaterem.

15 ocalonych istnień

Kiedy w 1942 r. hitlerowcy przystąpili do likwidacji staszowskiego getta, mieszkający w nim Żydzi zaczęli uciekać, szukając schronienia u polskich rodzin. Tak pewnego jesiennego dnia do domu Marii Szczecińskiej zapukali i poprosili o pomoc Nachman i Samuel Winerowie. Później jeszcze kilkakrotnie otwierała drzwi swego domu, by dać schronienie kolejnym osobom. Przez 22 miesiące ukrywała 15 Żydów. O heroicznej postawie pani Marii oraz jej syna Jerzego przypomina tablica poświęcona mieszkańcom ziemi staszowskiej, którzy nie wahali się udzielić pomocy swoim żydowskim sąsiadom. Oprócz nazwiska Szczecińskich widnieje na niej 21 innych. Maria Szczecińska przyjechała do Staszowa w 1930 r. po śmierci swego męża Grzegorza. Mieszkali i pracowali od paru lat na stacji w Antonówce niedaleko Sarn, tuż przy ówczesnej granicy Polski ze Związkiem Sowieckim. Oboje urodzili się na Kresach Wschodnich - ona w Brześciu, on zaś w Kamieńcu Podolskim. Poznali się w Petersburgu, gdzie oboje pobierali nauki. Panna Kubinkiewicz wpadła w oko Grzegorzowi. Po ślubie osiedli w Brześciu, tam na świat przyszła czwórka ich dzieci. Najmłodsza Ida urodziła się już po przenosinach do Antonówki. Śmierć męża zmusiła Marię Szczecińską do poszukiwania pracy. Znalazła ją w Staszowie, gdzie została kierowniczką ekspedycji towarowej. Kolej zadbała również o lokum - był to budynek położony nieco na uboczu, co za kilkanaście lat okazało się błogosławieństwem dla szukających pomocy Żydów. Po przyjęciu pod swój dach Winerów, a potem kolejnych osób, konieczne okazało się wykopanie bunkra. Nie była to sprawa prosta, gdyż trzeba było jakoś zakamuflować kilkaset wiader wybranej ziemi. „Było to pomieszczenie 3 m długie i 2 m szerokie. Wysokość z uwagi na podmokły teren była bardzo niska. Można w nim było tylko siedzieć lub klęczeć” - pisał w 1981 r. Jerzy Szczeciński w uzasadnieniu dołączonym do listu skierowanego do Instytutu Yad Vashem z prośbą o umieszczenie swej rodziny na liście zasłużonych dla ratowania Żydów.

Nikt nie pisnął słowa   Ida Szczecińska-Żmuda, córka Marii Szczecińskiej Archiwum EKOSAN

Przebywający w kryjówce wychodzili z niej na noc, ale nie wszyscy, tylko część, by móc położyć się spać. Właz do schronu znajdował się w pokoju pod łóżkiem. Za każdym razem, by go otworzyć, trzeba było przestawiać meble. Jak wspominała córka Marii Szczecińskiej Ida Szczecińska-Żmuda, z czasem wielkim problemem okazało się zdobywanie pożywienia dla tak licznej gromady ludzi. Początkowo, kiedy ukrywający się dysponowali jeszcze pieniędzmi, dawali je pani Marii na zakup żywności, z czasem jednak ich oszczędności wyczerpały się i pozostali bez grosza przy duszy. Maria Szczecińska, mimo że miała skromną pensję, potrafiła jednak wyżywić dodatkowych 15 osób, znajdując na to dobry sposób. Aby ukryć spożycie np. chleba, przekraczające znacznie zapotrzebowanie swojej sześcioosobowej rodziny, postanowiła otworzyć bufet dla podróżnych. Przynosił on nie tylko dodatkowy dochód, ale również żywność, której zużycie łatwo było w ten sposób ukryć. Poza tym stały kontakt z kolejarzami, konwojentami pozwalał na zdobycie niektórych artykułów. Menu było dość krótkie, bo na talerzu gościły zazwyczaj ziemniaki oraz kasza, do których serwowano mleko. Chleb i mięso należały do rarytasów. Wszyscy członkowie rodziny Szczecińskich doskonale zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakie niosło ukrywanie Żydów. Dwa lata życia w ciągłym napięciu odbiło się później na zdrowiu niektórych z nich. Trzy wydarzenia zapadły szczególnie w pamięci ratujących. Ktoś doniósł Niemcom, że wdowa mieszkająca na kolei ukrywa Żydów. Tak się złożyło, że oprócz Marii Szczecińskiej była jeszcze jedna kobieta, która po śmierci męża samotnie wychowywała dzieci. I to na nią padło podejrzenie. Hitlerowcy zdemolowali jej dom, ale nikogo nie znaleźli. Szczęśliwie mieszkanie Szczecińskich pominęli. Kryjówkę u Szczecińskich Żydzi opuścili już pod sam koniec niemieckiej okupacji. Wyjście na wolność dla dwójki z nich było jednak tragiczne. Róża Goldberg (lub Goldflus) oraz jej narzeczony Roman Segał zginęli od wybuchu niemieckiej bomby. Drogi ocalonych porozchodziły się. Jedni wyjechali do Stanów Zjednoczonych, Kanady, inni zaś wybrali Izrael. „Co skłoniło naszą rodzinę do ratowania Żydów? W tym wypadku jest jedna i krótka odpowiedź! Nieszczęście, w jakim znaleźli się Żydzi, i nasze człowieczeństwo oraz głęboka wiara w Boga, który uczy nas miłosierdzia i dobroci, to jedyny chyba przyczynek do udzielania pomocy” - wyjaśniał Jerzy Szczeciński motywy heroicznej postawy swej mamy i rodzeństwa.

Matka i córka

Janina Szymańska i jej córka Barbara Szymańska-Makuch, to kolejne bohaterki, które nigdy w ten sposób o sobie nie mówiły i nie myślały, mieszkały w Mokoszynie pod Sandomierzem. Pani Barbara była nauczycielką w szkole rolniczej w Mokrzyszowie (wówczas wsi, obecnie osiedlu Tarnobrzega). Obie pomogły m.in. w ocaleniu kilkuletniej Małki, córki Sary Glass. Pewnej nocy matka dziewczynki zapukała do ich domu z prośbą o przechowanie córki. Małka, czyli Marysia, przebywała u nich jako krewna. Kiedy z powodu plotek o ukrywaniu Żydówki zaczęło się robić niebezpiecznie, mimo iż dziewczynka była blondynką, bez wyraźnych semickich rysów, postanowiły, że należy ją ukryć gdzie indziej. Wybór padł na klasztor we Lwowie, gdzie Małka doczekała wyzwolenia w 1944 r. Po wojnie, którą udało się przeżyć również jej matce, obie wyjechały do Kanady. Janina Szymańska udzieliła pomocy także Wolfowi Jakubczykowi, umieszczając go pod zmienionymi personaliami we Lwowie, w jednym ze szkolnych internatów. Do Lwowa trafiła także inna podopieczna pań Szymańskich - Zofia Preiss, która po pewnym czasie ukrywania się w ich domu znalazła schronienie u ich kuzyna. Wiosną 1943 r. do domu Janiny Szymańskiej wtargnęło gestapo. W trakcie rewizji natknęli się na fałszywe dokumenty. Pani Janina została aresztowana, a po brutalnym śledztwie trafiła do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Barbara Szymańska-Makuch w książce Ellen Land-Weber „To save a life: stories of Jewish rescue”, mówiąc o swojej mamie, podkreślała: „Pomagała każdemu, kto poprosił, nie tylko Żydom. Kiedykolwiek widziała rzeczywistą potrzebę, po prostu niosła pomoc. W takim domu, w takiej atmosferze rosłam”. Do Ravensbrück została zesłana także Barbara, która we Lwowie, za sprawą swej siostry Haliny, zaangażowała się w działalność konspiracyjną. Wpadła w 1942 r., podczas rewizji przeprowadzonej w pociągu, kiedy wracała z Warszawy do Lwowa, wioząc nielegalne gazety. Po kilkutygodniowych przesłuchaniach w lubelskim więzieniu została przewieziona do Lwowa, gdzie umieszczono ją w areszcie na Łęckiego. Mimo znajomości i wręczenia łapówki nie udało się jej uwolnić, trafiła do obozu, który szczęśliwie przeżyła. Po wojnie otrzymała zaproszenie od Małki do Kanady. Wizyta, która miała trwać trzy tygodnie, znacznie się przedłużyła, albowiem Barbara poznała tam byłego żołnierza armii gen. Władysława Andersa - Stanisława Makucha. Po ślubie osiedli w Kanadzie. W konspirację i pomoc Żydom zaangażowana była również jej młodsza siostra Halina, po mężu Ogrodzińska. We Lwowie zjawiła się w 1940 r., po tym jak wspólnie z koleżanką Olgą Stande musiały opuścić liceum w Krzemieńcu z powodu działalności antysowieckiej. W 1941 r. pracowała i mieszkała w słynnym Instytucie Badań nad Tyfusem Plamistym i Wirusami prowadzonym przez prof. Rudolfa Weigla.

Nikt nie pisnął słowa   Tarnobrzeżanie pamiętali o jubileuszach doktor Olgi Lilien (w środku) arch. Katarzyny Opioły

Dzięki niej do Mokrzyszowa trafiła doktor Olga Lilien, ciotka jej przyjaciółki Olgi Stande, która z powodu żydowskiego pochodzenia zmuszona była ukrywać się. Pani Halina wysłała lekarkę do siostry Barbary, która z kolei poprosiła dr. Mariana Stanisława Połowicza, dyrektora szkoły rolniczej w Mokrzyszowie, gdzie uczyła, o jej zatrudnienie w prowadzonej przez niego placówce. I tak pani doktor najpierw została pomywaczką, a następnie pomocą kuchenną. Gdyby nie stanowcza postawa dyrektora Połowicza oraz determinacja i prawość mieszkańców Mokrzyszowa, dzielnie chroniących lekarkę, z pewnością nie udałoby się jej ocaleć z Zagłady. Najbardziej dramatyczny moment przyszło jej przeżyć w roku 1943, kiedy Niemcy urządzili obławę na partyzantów. Zgromadzili wszystkich mieszkańców wioski. Wówczas słynny z okrucieństwa Wolhmann podszedł do Olgi Lilien, wskazując ją jako Żydówkę, ale sołtys Bila zdecydowanie wystąpił w jej obronie, twierdząc, że jest świetną kucharką w szkole, a nie Żydówką. W Mokrzyszowie w czasie wojny ukrywały się także inne osoby pochodzenia żydowskiego, którym dzięki takim ludziom jak sołtys Bila udało się przeżyć Holokaust. Nikt z mieszkańców Mokrzyszowa nie ważył się wydać ukrywających się i pomagających. Solidarnie bronili ludzkiego życia, ratując tym samym cały świat.