Z misją na końcu świata

ks. Tomasz Lis ks. Tomasz Lis

publikacja 28.10.2016 11:07

Od ćwierć wieku na misjach w Ameryce Południowej posługuje pochodzący z Wielowsi o. Piotr Strycharz CSsR.

Z misją na końcu świata Z misją w Boliwii Archiwum misjonarza

Jego marzenie pracy na misjach spełnia się od ponad 25 lat. Pracował już w wysokich Andach, w laickim Urugwaju, a teraz niesie Ewangelię niemal na końcu świata, czyli argentyńskiej Patagonii.

Misyjny zapał rozpalili w nim redemptoryści, którzy w latach osiemdziesiątych prowadzili misje w rodzinnej parafii w Wielowsi. Wtedy to już jako ministrant postanowił, że swoje kapłańskie powołanie chciałaby zrealizować właśnie na misjach. – Podczas formacji w zgromadzeniu, co roku ponawiając moje śluby sugerowałem i prosiłem przełożonych o to, bym po święceniach mógł jechać na placówkę misyjną. Podczas studiów w seminarium wielokrotnie mieliśmy spotkania z ojcami, którzy pracowali w różnych krajach, jako misjonarze i wtedy jeszcze bardziej przekonywałem się, że to moja droga. Rok przed ślubami wieczystymi przełożeni powiedzieli mi, że pojadę. Myślałem o Brazylii lub Burkina Faso, a zaproponowano mi Boliwię. Oczywiście zgodziłem się natychmiast – opowiada o. Piotr. 

Misja pod chmurami

Z misją na końcu świata   Wysoko w górach Boliwii Archiwum misjonarza Kilka miesięcy po święceniach był gotowy. W pierwszą podróż do Ameryki Południowej wyruszył wraz z dwoma innymi misjonarzami ze swojego zgromadzenia. – Pierwszym przystankiem była Argentyna, to tam dolecieliśmy z Amsterdamu. Miasto Buenos Aires przywitało mnie ogromnym upałem i hukiem wielkiej metropolii. Przez kilka dni zwiedzałem i podziwiałem miasto i wielki przestrzenie wokół niego. Potem wyruszyłem już tylko z ojcem Augustynem do Boliwii. Podróż odbywała się teraz autobusem i to miał być mój chrzest odnośnie adaptacji do wysokości. Najpierw podróż była spokojna, dopiero kolejnego dnia zaczęliśmy się wspinać autobusem na niebotyczne wysokości. Oczywiście dostałem choroby wysokościowej, bolała mnie głowa, wymiotowałem i leciała mi krew z nosa, a ojciec Augustyn, doświadczony misjonarz spał, głośno pochrapując. Ta podróż zapadłą mi w pamięć, była po prostu koszmarem. Autobus przemierzał kolejne serpentyny nad przepaściami na wysokości ponad 4 tys. metrów nad poziomem morza, a ja niemal umierałem ze strachu i z nieprzystosowania do warunków ciśnieniowych panujących na tych wysokościach. Wreszcie dotarliśmy do Tupizy, pierwszego naszego klasztoru Boliwii. Tu podano mi środki, aby złagodzić moje dolegliwości – opowiada o. Strycharz. Były to pastylki z wyciągu z koki, które doskonale pomagają, aby organizm szybko przystosował się do warunków na dużych wysokościach.

Młody misjonarz najpierw musiał dobrze poznać język, aby skutecznie duszpasterzować. – Jadąc na misje bardzo słabo znałem hiszpański, więc pierwszy miesiąc uczyłem się intensywnie w naszym klasztorze, potem jednak podjąłem naukę na specjalnym, prawie półrocznym, kursie w mieście Cochabamba. Gdy już mogłem się swobodnie dogadać po hiszpańsku dostałem przydział jako wikariusz na misji w Tupizie, był to czerwiec 1992 roku – wspomina misjonarz.

Z misją na końcu świata   Posługa misyjna w Ameryce Południowej Archiwum misjonarza Opowiadając o miejscowym Kościele i życiu religijnym Boliwijczyków o. Piotr podkreśla, że jest to kraj katolicki, jednak bardzo wiele osób nadal jest mocno przywiązanych do dawnych indiańskich, pogańskich tradycji. – Można bardzo często zaobserwować synkretyzm religijny, czyli połączenie wiary w Boga z przywiązaniem do, prawierzeń, które są pozostałością po religii Inków. Wiele osób najpierw przychodzi na Mszę św., modli się, a potem idzie do czarownika czy szamana, by nie narazić się pogańskim bóstwom. Często przychodzą by porosić o błogosławieństwo na budowę domu, a jednocześnie w jego fundamentach składają szkielety lamy, czy innych zwierząt. Jest to kontynuacja kultu matki ziemi, czyli pachamamy. Oczywiście, że nasza praca, jako misjonarzy, ukierunkowana jest na to, aby odchodzili od takich praktyk, jednak szczególnie na wioskach, takie obrządki są jeszcze częstą praktyką – opowiada misjonarz. 

Boliwia to bardzo biedny kraj, choć w ostatnich latach odkryto tam złoża gazu i ropy, to jednak nie przekłada się na podniesienie zamożności zwykłych obywateli. Wiele złóż jest w rękach zagranicznych inwestorów, a miejscowi mogą tylko liczyć na pracę fizyczną w powstających firmach wydobywczych. Bieda zmusiła bardzo dużą część społeczeństwa do emigracji, szczególnie do krajów europejskich: do Hiszpanii, Italii lub Wielkiej Brytanii. – Jednym w dużych problemów jest wyrób i handel narkotykami. Przekłada się to także na problemy społeczne i rodzinne – wskazuje misjonarz. Jak podkreśla uprawa koki jest związana z zastosowaniem jej w chorobie wysokościowej, jednak zdecydowana większość plantacji, to uprawy nielegalne z przeznaczeniem na wyrób narkotyku. – Czymś normalnym jest żucie liści koki. Działanie tej rośliny zmniejsza objawy choroby wysokościowej i zwiększa wydolność organizmu. Bardzo często biedni ludzie rano żują liść koki i idą do pracy lub wynajmują się do przenoszenia wielkich ciężarów. Pod wypływem składników zawartych w tej roślinie nie tylko nie mają kłopotów z wysokością, ale mają siły, aby pracować przez wiele godzin bez zmęczenia. Jednak w dłuższej perspektywie nie wpływa to dobrze na stan ich zdrowia – dodaje misjonarz.  

Jak opowiada jedna trzecia kraju to wysokie góry, dwie dalsze części to tropik. Poziom życia, kultura a nawet dieta zależy właśnie położenia i miejsca zamieszkania. – Myśląc o Boliwijczykach najczęściej mamy obraz kobiet ubranych w kilka spódnic z charakterystycznym kapeluszem na głowie. Tak chodzi się w części górzystej kraju, tej zdecydowanie uboższej. Każdy rejon ma także swoje lokalne dania. W jednej części jest to kurczak na ostro, w innej jakaś zupa lub w tropiku banany przyrządzane na tysiące sposobów. W górach można także być poczęstowanym pieczoną lamą. Nie jest łatwo przyzwyczaić się do tego menu, ale z czasem dochodzi się do przekonania, że są to prawdziwe frykasy – podkreśla.  

Przez długi czas o. Piotr duszpasterzował w Tupizie, miejscowości położonej na wysokości 5 tys. metrów. – To właśnie tam spotykają się granice trzech państw, Argentyny, Boliwii i Chile. Tam są ogromne wysokości, wielkie laguny przy wulkanowe z gorącą wodą, całym mnóstwo ptactwa, które przebywa, by właśnie tam wychować swoje młode. To także teren przemytu narkotyków. Tamtejsi mieszkańcy żyją z pasterstwa. Hodują lamy, czyli guanaco, kozy czy owce. Uprawiają też malutkie poletka miedzy wzniesieniami. Bardzo ciężko pracują i są ubodzy – opowiada misjonarz.

Laicki Urugwaj

Z misją na końcu świata   Po niebezpiecznych wodach Ameryki Południowej Archiwum misjonarza Kolejnym misyjnym przystankiem ojca Piotra był Urugwaj. – Tam spotkałem całkowite odmienne oblicze Ameryki Południowej. Gdy Boliwia czy Perú, to kraje pełne tubylców, czyli potomków Indian, to Urugwaj jest krajem zamieszkałym przez potomków kolonizatorów, czyli Hiszpanów i Włochów. To miało wpływ na to, że przed ponad stu laty została wprowadzona konstytucja z ustawą wprowadzającą rozdział państwa od Kościoła. To spowodowało dużą laicyzację kraju i ma to następstwa do dziś. Bardzo mało osób utożsamia się z Kościołem, prawie nie istnieje duszpasterstwo młodych. Niemal w każdym mieście jest po kilka masońskich organizacji. Na każdym kroku widać szyld Rotary Club – opowiada misjonarz. Praca duszpasterska ogranicza się do indywidualnych kontaktów. Nabożeństwa można organizować tylko w budynku kościoła. Ksiądz nie może wejść do szkoły i zaprosić dzieci ani na Mszę św., ani na spotkanie duszpasterskie. Urugwajczycy za to kochają futbol. – Pamiętam jak wiele razy, nawet starsze osoby, przychodziły na Mszę św., by przypomnieć, że dziś lub jutro jest mecz miejscowej drużyny lub by poinformować, jaki był wynik ostatniego spotkania – dodaje.

Z końca świata  

Obecnie ojciec Piotr posługuje w Patagonii w południowym regionie Argentyny. – Kiedy w 2013 r. kard. Bergoglio został papieżem powiedział, że przybywa do Rzymu z końca świata. Z Buenos Aires do Patagonii jest ponad 2 tys. kilometrów, a od nas do najbardziej wysuniętej na południe części kontynentu jeszcze drugie 2 tys., kilometrów – opowiada o. Piotr Strycharz. Ten region jest zupełnie inny od pozostałych części państwa pod względem klimatu, kultury i religii – opowiada o. Piotr Strycharz. Trzeba przypomnieć, że pierwsi misjonarze przybyli do Patagonii, dopiero 70 lat temu, a chrześcijaństwo w Ameryce obecne jest od ponad pięciuset lat. Pierwszymi misjonarzami byli tam salezjanie. - My jesteśmy tutaj jak strażacy, gdy się źle dzieje, jedziemy, aby wspomóc i wtedy też ewangelizujemy i duszpasterzujemy – dodaje. Jak opowiada terytoria tutejszych diecezji są olbrzymie. Obecnie pracuje w Prałaturze terytorialnej Esquel, gdzie posługuje tylko 25 kapłanów. – Nasza praca misyjna rozkłada się na kilka płaszczyzn. Główną jest oczywiście ewangelizacja w terenie. Co jakiś czas wyruszamy w podróże po kilkaset kilometrów, aby dojechać do kilku osób, by modlić się z nimi, nauczać i przede wszystkim, aby dać im szansę pobytu we wspólnocie wierzących. Prowadzimy także duszpasterstwo w więzieniu i w oddziałach wojskowych – wymienia misjonarz.

Jak opowiada kiedyś były to tereny zamieszkiwane przez rodzime plemiona Indian, ale podczas kolonizacji zgładzono je. - Obecnie mieszkają tutaj osoby napływowe i potomkowie kolonizatorów z Włoch, Niemiec a także i z Polski. Głównym sposobem ewangelizacji jest bycie pośród tych ludzi. Nie zawsze można przejść od razu do pracy formacyjnej, często jest to po prostu bycie z nimi i ewangelizowanie obecnością i świadectwem życia – dodaje misjonarz.

Jak podkreśla, misje to jego drugie życie, to wielkie powołanie, w którym realizuje swoje kapłaństwo. – To piękne, że można oddać całego siebie dla tych, co wyczekują Chrystusa i Jego Ewangelii – podsumowuje o. Piotr Strycharz CSsR.