Misja, moje świeckie powołanie

ks. Tomasz Lis

publikacja 31.05.2016 11:53

Przez blisko dwa lata posługiwały, jako świeckie misjonarki w wiosce dziecięcej w Gulu w Ugandzie. Rozpalone misyjnym powołaniem Ewa Maziarz i Joanna Owanek z Zarzecza, jadą na kolejne lata, by posługiwać wśród afrykańskich dzieci.

Misjonarki Joanna Owanek i Ewa Maziarz Misjonarki Joanna Owanek i Ewa Maziarz
Wioska dziecięca w Gulu
Archiwum misjonarek

- Dwa lata temu, gdy jechałyśmy do Ugandy nie wiedziałyśmy, gdzie, ani jaka będzie nasza placówka. Bo tak naprawdę na misje jedzie się otwartym, gotowym by posługiwać tam, gdzie najbardziej potrzebna jest pomoc. Trafiłyśmy do wioski dziecięcej, coś na wzór naszych wiosek dziecięcych SOS. W tym ośrodku położonym na obrzeżach miasta Gulu, jest to drugie, co do wielkości miasto w Ugandzie, schronienie, opiekę i drugi dom znajduje blisko setka dzieci. Są to albo dzieci osierocone lub dzieci z niepełnosprawnością fizyczną lub mentalną – opowiada Joanna Owanek. Po przybyciu na swoją pierwszą placówkę misyjną, przez dwa pierwsze miesiące uczyły się lokalnego języka acholi, który bierze nazwę od plemienia, które się nim posługuje.

Misja dla dzieci

– W ośrodku, gdzie zamieszkałyśmy wraz z jeszcze jedną misjonarką świecką z Polski i kolejną z Hiszpanii podjęłyśmy konkretne zadania wyznaczone przez wspólnotę komboniańską, która prowadzi ten ośrodek dla dzieci. Asia pracowała w administracji ośrodka, zajmując się całą biurokracją związaną z prowadzeniem misji, ja zaś była odpowiedzialna za personel pracujący w całym ośrodku. Jednak była to tylko części naszych zajęć. Każda z nas podjęła także pracę wśród dzieci. Asia uczyła jedną z klas angielskiego, a popołudniami zajmowała się najmłodszymi dziećmi. Ja zajmowałam się przedszkolakami, gdy ich opiekunki były zajęte innymi pracami. I chyba ta praca dawała nam najwięcej satysfakcji i poczucie misyjnej realizacji. Poza tym będąc razem z dziećmi szybciej uczyłyśmy się języka i zwyczajów, którymi bogata jest Afryka – dodaje Ewa Maziarz.

Jak opowiadają historia trafiających pod opiekę dzieci jest przeróżna. Jedne trafiają zaraz po urodzeniu, gdyż ich matka zmarła przy porodzie, a rodzina nie jest w stanie zapewnić wystarczającej opieki niemowlakowi, niektóre trafiają po śmierci rodziców lub są znajdowane wprost na ulicy opuszczone przez najbliższych. Znaczną grupę stanowią dzieci niepełnosprawne, które nie są akceptowane przez rodziców i rodzinę, która uważa ich kalectwo za karę lub klątwę.

– W zasadzie pobyt w ośrodku dziecka powinien ograniczać się do około trzech lat. Naszym zadaniem jest także praca z rodziną bliższą lub dalszą i przygotowanie jej na przyjęcie dziecka, aby wychowywało się ono w normalnej rodzinie. Nie zawsze jednak jest to możliwe i często dzieci zostają u nas na dłużej. W ośrodku maja także możliwość edukacji, gdyż działa tam szkoła podstawowa – opowiada Joanna.

Bez obaw, ale z kryzysem

Misjonarki podkreślają, że wyjeżdżając po raz pierwszy na misje nie miały jakichś wielkich obaw. – Często myśli się, że misje w Afryce to taka bardzo ekstremalna sprawa. Myślę, że nie wszędzie. Jasne, że są placówki misyjne, gdzieś na wioskach pośród sawanny czy buszu i tam nie jest łatwo. My jednak trafiłyśmy do miejsca w miarę bezpiecznego. Jednak nie znaczy to, że nie miałyśmy obaw. Jak obawiałam się reakcji miejscowej ludności. Jak nas odbiorą czy zaakceptują i jak przyjmą. Jednak górę wziął entuzjazm, że będę mogła spełnić swoje marzenia i być misjonarką – podkreśla Ewa.

– Wiele się mówi o chorobach w Afryce. Jasne, że przeszłyśmy malarię, ale co to za misjonarz bez pokonania malarii. Nie było łatwo wytłumaczyć miejscowym, co my tam robimy! Dla nich jest to trudne do zrozumienia, że młoda kobieta zamiast zakładać rodzinę, rodzić dzieci wyjeżdża gdzieś daleko, by pomagać innym. Jednak z czasem, gdy widzieli naszą pracę, podchodzili do nas z szacunkiem i zrozumieniem – dodaje Joanna.

Blisko dwa lata spędzone na innym kontynencie, w klimacie, z daleka od bliskich na pewno nie jest łatwe. Misjonarki podkreślają, że przychodzące kryzysy, w ich przypadku, pozwala pokonać cała wspólnota. – Każda z nas przed wyjazdem ma czas, blisko dwa lata, aby rozeznać swoje powołanie. Przechodzimy także formację duchową, jako misjonarze świeccy rodziny komboniańskiej. Niezwykle ważna jest dla nas wspólnota. Gdy przychodziły cięższe dni byłyśmy dla siebie nawzajem wsparciem – podkreśla Ewa. - Podczas naszego pobytu nie zabrakło polskich elementów podczas świąt, czy tez innych chwil, które pozwalają pokonać tęsknotę za rodziną i najbliższymi – dodaje Joanna.

Kraj leczący rany

Z wielką fascynacją opowiadają o swojej misji, o codziennej pracy i o niełatwej sytuacji w Ugandzie, która jeszcze nadal goi swoje rany po wojnie domowej i wchodzi w kolejne problemy społeczne i polityczne. – Afryka jest gorąca i piękna. Piękni są ludzie, ich zwyczaje, gościnność, radość i naturalność. Wiele razy doświadczałyśmy tej gościnności. Ale Afryka zmienia się populacyjnie i mentalnie, chłonie to wszystko, co daje jej świat. Dziś już ciężko spotkać młode liczne rodziny. Rodzice patrzą na przyszłość swoich dzieci i kalkulują: po co nam więcej dzieci, jak nie będziemy mieli, za co ich wyedukować, a bez edukacji nic nie będą znaczyły. I tak zmniejsza się dzietność rodzin – wyjaśnia misjonarka Joanna.

Jak podkreślają dużym problemem jest sytuacja polityczna. Po tragedii wojny domowej, gdzie walczyły ze sobą rodzime plemiona, zaprowadzenie pokoju zawdzięczano Yoweri Museveniemu, który jest prezydentem państwa od 1986 r.

– W Ugandzie nie ma już zbrojnych konfliktów pomiędzy plemionami. Jednak w ludziach pozostał strach po wojnie. Wielu ludzi pamięta tamte makabryczne chwile. Żyją nadal osoby, które stanowiły największą wtedy armię dziecięcą i jako nieletni brali czynny udział w walkach. Do dziś borykają się problemami zdrowotnymi i psychicznymi.

Po wojnie wybuchła epidemia Eboli, która zdziesiątkowała kraj. Naprawdę ludzie są zmęczeni i pełni obaw. Nie mają perspektyw na przyszłość. Nie chcą się angażować w życie społeczne i polityczne. Wielu z nich nie poszło do ostatnich wyborów tylko, dlatego, że nie wiedzieli szansy na zmiany – dodaje misjonarka Ewa.

Radośni wiarą

Misjonarki podkreślają natomiast wielki entuzjazm wiary w Ugandyjczykach, który daje nadzieję na lepsze jutro. – Kościół w Ugandzie jest radosny, rozśpiewany i rozmodlony. Coś co mnie na początku zadziwiło podczas liturgii, to wymiana gestów kapłana i ludzi. Gdy ksiądz wyciąga i rozkłada ręce w geście „Pan z wami”, ludzie odpowiadając czynią to samo. Kiedyś widziałem jak podczas spowiedzi w pierwszy piątek jedna z kobiet przed podejściem do konfesjonału zdjęła buty, by boso podejść do spowiedzi w geście wielkiego uniżenia i pokuty – opowiada Ewa.

– Jest czymś normalnym, że tkwi w nich wiele elementów plemiennych i tych pochodzących z dawnych wierzeń. Jednak wiele w ich naprawdę głębokiej wiary, wynikającej z przekonania. Niejeden raz, gdy odwiedzałyśmy wioski widziałam starsze kobiety, które nie mogły uczestniczyć w nabożeństwa w kościele, jak modliły się na różańcu. W wielu wioskach działają katechiści i organizują życie modlitewne. Bardzo fajne jest ogłaszanie zapowiedzi przedślubnych. Nie ogranicza się ono tylko do odczytania, kto, z kim ma zamiar się pobrać. Narzeczeni mają obowiązek zaprezentować się przed wspólnotą Kościoła, wychodzą na środek świątyni, by pokazać, kto kogo ma zamiar poślubić. Dzieje się to niezależnie od wieku narzeczonych. W późniejszym ślubie i weselu uczestniczy oczywiście cała wioska – opowiada Joanna.

Jak podkreślają bycie misjonarką świecką jest piękne i niełatwe. – Jest to nasze powołanie, które każda z nas odkryła osobiście, po namyśle, modlitwie i rozeznaniu. I jeśli coś staje się życiową pasją, to choć czasem bywa ciężko, to nie jest to ciężar nie do uniesienia. Bycie misjonarką jest moim powołaniem i realizowanie tego powołania daje mi wielką radość – podkreśla Joanna. – Jest to jak każda inna droga życiowa. Jest piękna wtedy, gdy nie jest łatwa. Trzeba w niej pokonać trudności i czerpać radość z tego, co niesie życie. Chyba najtrudniejsze jest odkrycie tego powołania, jego realizacja jest już dużo łatwiejsza, bo wiem już, jaka to droga i Kto mnie po niej prowadzi – dodaje Ewa.

Już w czerwcu ruszą na nowo do Gulu do dziecięcej wioski. – Po dwu latach, wiem, że chcę dalej realizować swoje powołanie. Teraz będzie już dużo łatwiej. Znamy już miejsce, trochę języka i wiemy co możemy najcenniejszego wnieść w tę misję, jako świeckie misjonarki – podkreśla Ewa. – Jedziemy na kolejne dwa lata, by pracować w wiosce dziecięcej. Na razie zdrowie dopisuje, chęci nie brakuje, otrzymałyśmy błogosławieństwo bp Krzysztofa Nitkiewicza, więc mamy nadzieję, na naszą owocną prace – dodaje pani Joanna.