Po bezdrożach Ameryki i Afryki

Marta Woynarowska

publikacja 30.04.2016 14:55

Kiedy tak wisiałem nad ludzkimi szczątkami sprzed wieków, myślałem: czy deska wytrzyma?

Po bezdrożach Ameryki i Afryki Aleksander Dyl prezentuje fotosy do filmu "Świat Majów" Piotr Duma

Aleksander Dyl, ceniony operator filmowy, opowiada o swojej pracy, przyjaźniach ze znanymi osobowościami, artystami oraz trudnych wyzwaniach, jakie czekały na niego na planie w gorącej Afryce.

Marta Woynarowska: „Kabaret śmierci” w reżyserii Andrzeja Celińskiego z Pańskimi zdjęciami święci kolejne międzynarodowe sukcesy.

Aleksander Dyl: Zaczęło się od Złotego Medalu w kategorii filmu dokumentalnego na New York Festival's World's Best TV & Films 2015, a kilka miesięcy temu doszła jeszcze nagroda na Prix Italia, najstarszym i najbardziej prestiżowym festiwalu programów telewizyjnych. Film ponadto był i jest prezentowany na wielu międzynarodowych festiwalach, otrzymując nominacje do kolejnych nagród. Każdy sukces cieszy, zwłaszcza gdy jest tak znaczący. Zresztą to nie pierwszy film Andrzeja zauważony i doceniony. Za „Dzieci z Leningradzkiego” otrzymał nominację do Oscara. Myślę, że siła filmu tkwi w ukazaniu Holokaustu od drugiej strony, przez nikogo jeszcze nie pokazywanej. Ludzie, którzy znaleźli się w obozie, mieli pełną świadomość, że są tu po to, by umrzeć. Dlatego w obliczu końca wielu z nich chciało żyć możliwie najintensywniej, doświadczyć tego, czego nie zaznali wcześniej.

Temat filmu jest ciężki, opowiada bowiem tragiczne historie więźniów obozów koncentracyjnych, mieszkańców gett, którzy z racji żydowskiego pochodzenia skazani byli przez hitlerowców na śmierć. A jednak starali się w tym ziemskim piekle ratować swoje człowieczeństwo poprzez sztukę: teatr, kabaret. Jak Pan radził sobie z emocjami, bo zapewne były one moce?

Aleksander Dyl: Emocje były najsilniejsze na samym początku, kiedy jeździliśmy na dokumentację. Spotykaliśmy się ze świadkami wydarzeń, odnajdując ich w różnych krajach europejskich. Wstrząsnęła mną opowieść Leopolda Kozłowskiego, krakowianina, „ostatniego klezmera”, która była tak drastyczna, że nie odważyliśmy się wszystkiego, czego doświadczył w obozie, zamieścić w filmie. Filmowaliśmy również pozostałości po obozach w Auschwitz, Buchenwaldzie, Ravensbrück, Theresienstadt. Skala tego, co faszyzm wyczyniał, poraziła mnie. I ta ich przerażająca perfekcja w księgowaniu wszystkiego, w tym ludzkiego życia. Kręcone później sceny fabularyzowane to już była tylko praca techniczna.

W Pańskim dorobku przeważają filmy dokumentalne, ale miał Pan również okazję pracować z wielkimi polskiego teatru, jak chociażby Krystianem Lupą.

Aleksander Dyl: Przy „Kalkwerku” Krystiana Lupy w Starym Teatrze pracowaliśmy kilka dni. To była bardzo miła robota, choćby z racji fantastycznej atmosfery, którą dzisiaj bardzo trudno już spotkać. Obecnie na planach filmowych panoszy się moda korporacyjna, czyli wyciskanie wszystkich i wszystkiego, szybkie tempo, wszechobecny pośpiech. Podczas gdy wtedy niezwykle ważny był spokój, wszystko było wyczekane i przemyślane. A sam reżyser to człowiek klasa sama w sobie.

Po bezdrożach Ameryki i Afryki   Filmowiec chętnie dzieli się swoimi przeżyciami z wypraw Piotr Duma Praca operatorska przysporzyła Panu także wiele przyjaźni ze znakomitymi osobowościami.

Aleksander Dyl: Np. z Tonym Halikiem bardzo zaprzyjaźniliśmy się już na początku naszej znajomości. Był już wówczas poważnie chory, dlatego zastąpiłem go podczas kilku wyjazdów, współpracując z jego żoną, cudowną Elżbietą Dzikowską. Zdarzało się, że gdy czuł się nieco lepiej, zasiadał przed kamerą i snuł opowieść o swym życiu, pracy. W ten sposób powstał film „Tony Halik opisuje świat”, świat, który kochał jak mało kto. Z Elżbietą Dzikowską współpracowałem przy kilkuodcinkowym dokumencie „Świat Majów”. Jeździliśmy wówczas po Meksyku, Gwatemali, Hondurasie. Ponadto nakręciliśmy dwa dokumenty biograficzne o polskich artystach – Janie Dobkowskim i Jerzym Panku. Zawsze była fantastycznie przygotowana. To ogromnie ciepła, życzliwa kobieta. Pracując, całkowicie jej ufałem, doskonale bowiem znała teren, jego realia, jak również temat podejmowany w filmie. Miała przecież wspólnie z mężem wiele zrealizowanych już dokumentów. Nie miałem również żadnych obaw przed wyjazdem do Ameryki Południowej, chociaż z każdej strony słyszałem różne ostrzeżenia. „Chłopie, jak cię zobaczą ze sprzętem w ciemnych uliczkach, to już po tobie. Przecież Meksyk to ogromne, kilkunastomilionowe miasto” – mówili znajomi. Tymczasem chodziliśmy z kolegą wieczorami, po zakończonych zdjęciach, i nie przydarzyła się nam żadna przykra historia.

Brał Pan również udział w wyprawie do Sudanu, by udokumentować odkrycia polskich archeologów poszukujących zabytków dawnego królestwa Nubii.

Aleksander Dyl: Zespół Filmowy „Kalejdoskop” planował realizację filmów o pracy polskich archeologów w Sudanie i zaproponowano mi udział w nim. Może dlatego, że wszyscy wiedzieli, iż nie stwarzam problemów, gdy trzeba zwyczajnie popracować również fizycznie, czyli np. samemu targać kilkadziesiąt kilogramów sprzętu. Tak było w Ameryce Południowej i Afryce, gdzie czekały na mnie jeszcze inne trudne wyzwania. Zwykły mieszczuch raczej by sobie nie poradził, tam był potrzebny chłop z krwi i kości (śmiech). Na mnie spoczywały koszty całej wyprawy, gdybym bowiem zepsuł zdjęcia, położyłbym cały film. Wówczas wyszłoby na to, że zrobiliśmy sobie drogą wycieczkę do Afryki. A wyzwania czekające na mnie w Sudanie były niemałe. Sporo zdjęć musiałem robić pod ziemią, a tu znikąd prądu. Trzeba było coś wykombinować. Wykorzystałem stary jak świat trik z lustrami, odpowiednio ustawione odbijały światło słoneczne i w ten oto prosty sposób miałem doskonałe oświetlenie. W pracy operatorskiej trzeba czasami pogłówkować. A tego nauczył mnie śp. Staś Niedbalski, guru polskiej szkoły operatorskiej, który twierdził, że zaświecić można wszędzie i wszystkim. Reżyser filmów Jerzy Lubach dowiedział się o krypcie z kilkoma szkieletami. Pewnego dnia stwierdził, że dobrze byłoby ją sfilmować. Wepchnęli mnie do niej na specjalnej desce z przeciwwagą. Dziwne miałem wówczas uczucie, kiedy tak wisiałem na niej ponad ludzkimi szczątkami sprzed kilkunastu wieków. Myślałem tylko, czy deska wytrzyma, czy się złamie. A jak złamie, to co dalej?

Jak wspomina Pan pobyt w Sudanie?

Aleksander Dyl: Przy „Matce Boskiej pustynnej” i „Chrześcijańskim dziedzictwie Czarnej Afryki” była fajna robota. Zakwaterowano nas przy misji archeologicznej. Zero telewizji, zero radia, zero gazet, zero zegarków. Budziliśmy się i wstawaliśmy do pracy, gdy byliśmy wyspani. Kładliśmy się, kiedy zmęczenie zwalało z nóg. Afrykanerzy żyjący tam nie liczą czasu. Było to kompletne zresetowanie się od naszego sposobu życia, jego rytmu. Wieczorami siadaliśmy do kolacji, miejscowi wyciągali swoje instrumenty i pogrywali na nich. A czas sprawiał wrażenie, jakby gdzieś się zagubił i nie mógł znaleźć drogi do nas.

Owszem, upały były ogromne, ale można na nie znaleźć sposób, przede wszystkim dużo pić. Naturalnie znajdowaliśmy się na terenie, gdzie panuje islam, trzeba więc było dostosować się do tamtejszych zwyczajów. Pewnego razu delikatnie zwrócono mi uwagę, abym nie chodził tak obnażony. Cóż, założyłem dżalabiję i było po sprawie. W końcu byłem u nich, nie u siebie.

Zupełnym zaskoczeniem natomiast była dla mnie praca archeologów. Okazało się bowiem, że najpierw odkopywali, dokumentowali i ponownie zasypywali. Piasek bowiem doskonale konserwuje znajdujące się pod nim zabytki architektoniczne. Ponadto dowiedziałem się, że chodzi przede wszystkim o jak najpełniejsze zbadanie i oznakowanie miejsc odkryć, tak, by w przypadku np. budowy zbiornika wodnego na tym terenie można szybko wydobyć i uratować bezcenne zabytki kultury nubijskiej okresu chrześcijańskiego. Tak jak stało się w przypadku Faras. Kilkadziesiąt malowideł z tamtejszej katedry trafiło do zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie, gdzie obecnie tworzą specjalną Galerię Faras im. prof. Kazimierza Michałowskiego, ich odkrywcy.

Po bezdrożach Ameryki i Afryki   Operator podczas spotkania w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Tarnobrzegu Piotr Duma Na swoim koncie ma Pan również kilka autorskich filmów fabularnych, które maja pewną wspólną klamrę…

Aleksander Dyl: Zapewne chodzi Pani o to, że wszystkie toczą się na prowincji, opowiadając o jej mieszkańcach, sprawach. Bo ja jestem po uszy zakochany w prowincji. Nigdzie nie czuję się tak dobrze, jak w moim Tarnobrzegu. Chociaż od lat mieszkam w Bielsku-Białej, to nadal mam zameldowanie w Tarnobrzegu. To jest moje miejsce na ziemi. Nie ukrywam, ba! nawet z dumą podkreślam, że urodziłem się w Opaciance. I uwielbiam pytania: a gdzie to jest? Wówczas z satysfakcją mówię, że niedaleko Brzostka, a Brzostek to miasto w Podkarpackiem.

W swoich filmach staram się utrwalić świat, który przemija lub już przeminął, trak jak w „Ludziach z martwych pól”, czy powstającym dokumencie o Marianie Ruzamskim, najwybitniejszym tarnobrzeskim artyście-malarzu. Zakończyłem już zdjęcia, teraz zaś czas na montaż.

W planach mam film o ludziach pracujących w kopalniach siarki i o samym przemyśle siarkowym, który wywarł niezatarty ślad na Tarnobrzegu i okolicach.