Rzucił Francję na kolana

ks. Tomasz Lis

publikacja 20.01.2016 16:54

Chciał być kolarzem, piłkarzem nożnym, by w końcu zostać ikoną polskiej piłki ręcznej. Tylko kilku zawodników na świecie potrafi rzucić piłkę jak on - z prędkością ponad 120 km/godz. Mimo kontuzji i straty oka, Karol Bielecki wciąż precyzyjne trafia w bramkowe okienka.

Karol Bielecki Karol Bielecki
ks. Tomasz Lis /Foto Gość

We wczorajszym meczu z Francją Karol Bielecki rzucił najwięcej, bo 9 bramek dla biało-czerwonych. Ten bohater wychował się w Sandomierzu. Przypominamy, jaka była jego droga do kariery w szczypiorniaku.

Z podwórka na salony

Cola, bo tak od niemal niepamiętnych czasów nazywany jest przez bliskich K. Bielecki, od dzieciństwa marzył o byciu sportowym bohaterem. Wspominając dzieciństwo, wymienia kilka dyscyplin sportowych, w których próbował swoich sił. - Najpierw chyba chciałem być kolarzem, po tym, jak na Komunię dostałem pierwszy rower - uśmiecha się.

Kolejną fascynacją była piłka nożna. Rozpoczął treningi, grał w Wiśle Sandomierz i Siarce Tarnobrzeg, która była wtedy pierwszoligową drużyną. Jednak jedną z kluczowych ról w sportowej karierze Karola odegrał nauczyciel wf z podstawówki. - Pan Ryszard Kiliański od samego początki upierał się, abym grał w ręczną. On prawie na siłę mnie do tego namawiał. Początkowo nie byłem uległy. Chciałem uciec do koszykówki, lecz jego nieustępliwość wzięła górę. Gdy zobaczyłem swoje postępy w tej dyscyplinie, poszło już lepiej - opowiada Karol.

To właśnie w Wiśle Sandomierz rozpoczął się pierwszy rozdział wspaniałej kariery jednego z najwybitniejszych polskich szczypiornistów. Gdy miał 15 lat, w sezonie 1997/1998 został włączony do kadry drużyny seniorskiej Wisły Sandomierz i zgłoszony do rozgrywek II ligi, jako najmłodszy zawodnik w Polsce. Nie zagrzał długo miejsca w miejscowym klubie. Trafił do zespołu z ekstraklasy - wtedy Strzelec-Lider Market Kielce. W tych barwach został mistrzem Polski juniorów i zadebiutował w ekstraklasie, mając zaledwie 17 lat.

- Byłem jednym z najmłodszych zawodników w zespole, który dostał szansę, aby się rozwijać i trenować z najlepszymi. Starałem się ten czas wykorzystać, mając marzenia, aby zostać dobrym zawodnikiem. Treningi nie były łatwe i naprawdę dużo mnie kosztowały, ale z dziś wiem, że było warto - wspomina K. Bielecki.

W sierpniu 2002 r. wraz z polską reprezentacją do lat 20 został mistrzem Europy. Młoda kadra biało-czerwonych z K. Bieleckim jako liderem wywalczyła pierwszy złoty medal w historii polskiej piłki ręcznej. Karol zdobył wtedy tytuł króla strzelców turnieju finałowego. Rok później w młodzieżowych mistrzostwach znów był najlepiej trafiającym do siatki przeciwnika.

- Do dziś pamiętam pierwszy mecz z orłem na piersi. Było to w Gdańsku z Białorusią. Taki moment jest realizacją i spełnieniem marzeń, jednocześnie jest zastrzykiem na przyszłość, że ciężką i konsekwencją pracą można dużo osiągnąć i spełnić wyśnione marzenia - opowiada sandomierzanin.

Te osiągnięcia młodemu sandomierzaninowi otworzyły drogę na światowe parkiety handballu. Jego transfer do niemieckiego SC Magdeburg przeszedł także do historii. Przeszedł do tego klubu za rekordową wówczas sumę 200 tys. euro. Nigdy wcześniej nie zapłacono tyle za polskiego zawodnika. Z Magdeburga trafił do Rhein-Neckar Löwen. Równocześnie z kolegami z kadry zaczynali tworzyć jedną z historycznych ekip polskich gier zespołowych.

Boża siła

Dziś Karol dysponuje jednym z najmocniejszych i najszybszych rzutów na świecie. Mając 202 cm wzrostu i świetną dynamikę ruchową, potrafi niemal z każdej pozycji zaskoczyć bramkarza. Sławomir Szmal, reprezentacyjny bramkarz i przyjaciel K. Bieleckiego, niejednokrotnie podkreślał, że Cola łączy w jedno siłę rzutu i celność, co sprawia, że często bramkarz nawet nie zdąży zareagować.

- Moje warunki fizyczne sprawiają, że gdy jestem w formie, piłka po rzucie leci naprawdę szybko. Tym obdarzyła mnie natura. Można powiedzieć, że to efekt treningów już od dzieciństwa i dar od Pana Boga, który dobrze wykorzystałem - podkreśla piłkarz. Jednak zaznacza, że o sile zespołu nie stanowi konkretny zawodnik, lecz cała ekipa. - Tak się złożyło, że kilkanaście lat temu stworzyliśmy dobrą drużynę, która w ostatniej dekadzie osiągnęła historyczne wyniki w piłce ręcznej. Te lata sprawiły, że staliśmy się niemalże rodziną. Jesteśmy kolegami na boisku i przyjaciółmi poza nim. Spędzamy razem czas nie tylko na treningach i obozach, ale także ten prywatny, spotykając się czy nawet spędzając wspólnie wakacje - opowiada K. Bielecki.

Przyjaźnie pozostają, nawet gdy losy rzucają ich do różnych klubów. - Na boisku, nakładając koszulkę, gramy dla danej drużyny. To nasza praca. Naszym zadaniem jest, aby klubowa drużyna odnosiła sukcesy, po to trenujemy i wylewamy pot, aby wygrywać. Podobnie jest w kadrze. Gdy zakładamy koszulkę z orłem na piersi, gramy dla Polski. I choć po drugiej stronie są klubowi koledzy, to nie ma znaczenia. Wtedy włączymy się z całych sił w walkę dla swojego kraju - mówi.

To oddanie drużynie i postawienie na zespół stanowi siłę naszych handballowych orłów. Niejeden raz przyprawiali kibiców niemal o zawał serca, gdy losy najważniejszych spotkań rozstrzygali w ostatnich sekundach. Tak było w meczu z Norwegią na Mistrzostwach Świata w 2009 r. czy też na ostatnim championacie, gdy zdobywali brąz, ogrywając Hiszpanię. - Myślę, że to już charakterystyka tego zespołu. Nasze doświadczenie sprawia, że gramy do końca. I nawet kilkupunktowe prowadzenie na parę minut do końca nie przesądza meczu. To kwestia psychiki oraz woli walki i zwycięstwa - tłumaczy szczypiornista.

Jak feniks z popiołów

Karol nie ukrywa, że piłka ręczna to sport bardzo kontaktowy, gdzie nieraz trzeszczą kości, nadrywa się mięśnie czy skręca stawy. To sport dla twardzieli i współczesnych gladiatorów. Taka gra niesie ryzyko kontuzji, która nie ominęła także sandomierskiego szczypiornisty. W czerwcu 2010 r. polscy kibice piłki ręcznej wstrzymali oddech, gdy podczas towarzyskiego meczu z Chorwacją, podczas ataku na polską bramkę, Josip Valčić uderzył blokującego K. Bieleckiego kciukiem w lewe oko. Na parkiet polała się krew. Uderzenie było tak pechowe, że doszło do pęknięcia gałki ocznej. Szybki transport z Kielc do kliniki w Lublinie. Wieści nie były zbyt optymistyczne. Kilka dni potem zawodnik przeszedł zabieg w niemieckiej klinice. Kibice na forach internetowych wyrażali wyrazy współczucia i wsparcia. W Sandomierzu i w wielu miejscach modlono się o zdrowie i odprawiano Msze św. w intencji Karola. Kolejnego dnia koledzy z reprezentacji wyszli na kolejny mecz w koszulkach z napisem: „Karol, jesteśmy z Tobą”. Niestety, mimo ogromnego zaangażowania lekarzy, oka nie udało się uratować.

- Miałem wtedy 28 lat, byłem w szczytowej formie i w najpiękniejszym okresie kariery. Nagle poczułem, że coś mi zostało zabrane, coś, co lubiłem robić, co było pasją mojego życia. Zadawałem sobie pytanie, dlaczego tak nagle ma to wszystko się skończyć - opowiada. Nie ukrywa, że początkowo był niemal załamany. Wiele osób mówiło o tragicznym zakończeniu kariery. Jednak dusza i zahartowany na sandomierskich boiskach charakter nie pozwoliły mu się poddać. - Po rozmowach z lekarzem i konsultacjach okulistycznych stwierdziłem, że najlepszy dla mnie będzie powrót do sportu. Może nie na najwyższy poziom, ale ponowne zajęcie się piłką ręczną. Nie chciałem, aby wspominano mnie jako tego, którego kontuzja złamała i poddał się. Podjąłem wyzwanie i zacząłem treningi. Mając sprawne tylko jedno oko, musiałem się na nowo uczyć gry w piłkę tak, jak wtedy, gdy miałem 13 lat - opowiada.

Treningi przynosiły postępy i Cola dostał od losu kolejną szansę na sukces. Najpierw w klubie w Niemczech, a już w październiku tego samego roku powrócił do kadry. W tej samej kieleckiej hali, w której 4 miesiące wcześniej stracił oko, kibice przywitali go wielkim transparentem z jego podobizną i hasłem: „Cały kraj, cała hala chyli czoło przed dumą handballa”. - Nie rozczulam się nad sobą. Zdaję sobie sprawę, że i teraz przeciwnik mnie nie oszczędza i atakuje na twarz, ale dzięki specjalnym okularom jestem dobrze chroniony. Gdybym wtedy zrezygnował i nie spróbował powrotu do gry, nie darowałbym sobie tego do końca życia - mówi.

Najbliższe miesiące to intensywna gra w kieleckim klubie, który walczy o podtrzymanie prymatu w polskiej PGNiG Superlidze oraz zamierza powalczyć o triumf w Lidze Mistrzów. Intensywne treningi i gra w klubie oraz kadrze nie przeszkadzają Karolowi realizować innych pasji. Od jakiegoś czasu wraz z siostrami Joanną i Agnieszką prowadzą restaurację w Kielcach. - To taki pomysł, co można by robić po zakończeniu kariery, o którym jednak na razie aż tak nie myślę. Przed nami Mistrzostwa Europy w Polsce i olimpiada w Rio na horyzoncie. Nie ukrywam, że kiedyś chciałbym pracować z młodzieżą. Jest dużo uzdolnionych młodych ludzi, którymi trzeba odpowiednio pokierować. Ja kiedyś miałem szczęście trafić na dobrych trenerów. Myślę, ze taka praca dałaby mi dużo satysfakcji - podsumowuje K. Bielecki.