Stajenka pod palmami

ks. Tomasz Lis

publikacja 27.12.2015 21:44

Wigilia pod palmą w temperaturze ponad 30 stopni Celsjusza przy choince zrobionej z gałązki krotonu i kwiatu hibiskusa to Boże Narodzenie w Papui Nowej Gwinei, które po raz pierwszy spędził wśród swoich parafian ks. Grzegorz Kasprzycki.

Misja w Papui-Nowej Gwinei Misja w Papui-Nowej Gwinei
Parafia ks. Grzegorza Kasprzyckiego
Archiwum misjonarza

Mimo że w tym roku pogoda nas rozpieszcza i chyba zatęskniliśmy za śnieżnymi świętami to trudno sobie wyobrazić święta w temperaturze ponad 30 stopni i wilgotności dochodzącej do 95 proc. – Okres świąt Bożego Narodzenia to tutaj czas pory deszczowej, więc w samą wigilię od rana na horyzoncie wisiały ciężkie chmury zapowiadające długie godziny deszczu. W Bitokara, mojej parafii, wstaje się wcześnie, bo nie sposób spać przy śpiewie ptaków i pokrzykiwaniach ludzi, którzy od wczesnych godzin rannych krzątali się przy parafii. Podczas porannej modlitwy cieszyłem się, że kilka dni wcześniej założyłem siatki przeciw owadom, bo od kilku już dni na zewnątrz trudno się ogonić od całej chmary komarów – opowiada ks. Grzegorz Kasprzycki. Rankiem w sam dzień wigilii musiał najpierw podłączyć linię elektryczną od generatora do plebanii, a potem jak przystało na dzień przedświąteczny wziął się za sprzątanie. – Tutaj nie możemy narzekać na zimno. W wigilię przedpołudniem było 32 stopnie Celsjusza. Od rana parafianie przygotowywali otoczenie i samą świątynię na święta. Kosili trawę i sprzątali wokół kościoła. Podziwiałem ich, że dawali radę pracować w pełnym słońcu. W kościele dzieci robiły świąteczne dekoracje. Przyniosły gałązki krotonu, które używane są jak nasze gałązki jodłowe. Mężczyźni przygotowywali szopkę (w tutejszym języku hałs bilong bulmakau) i żłóbek (bokis kaikai bilong ol bulmakau) – relacjonuje misjonarz. Jak opowiada w jego mieszkaniu też stanęła papuańska choinka z gałązki krotonu i kwiatu hibiskusa. W sam dzień wigilii odprawiał trzy Msze św., dwie w pobliskich kaplicach i o północy w głównym kościele. Liderzy kościołów już wcześniej zobowiązali się zadbać o transport. - Pierwsza papuańska taksówka miała przybyć o 16.00. Niestety nawet się nie łudziłem że będzie na czas. Papuasi nie noszą zegarków dlatego po chwili oczekiwania wraz z grupką ministrantów (kundar) ruszyłem pieszo w kierunku miejscowości Ganeboku gdzie miała być pierwsza Msza św. Po drodze zabrał mnie samochód z posterunku policji i podrzucił parę kilometrów do krzyżówki. Tam po 30 min. oczekiwania pojawiła się umówiona ciężarówka ale na niej pełno tubylców wracających z miasta z zakupami. Misjonarze mają przywileje dlatego zasiadłem w kabinie na zwolnionym miejscu – opowiada misjonarz.

W pierwszej kaplicy zaczął nabożeństwo z godzinnym opóźnieniem. - Ludzie się jednak nie rozeszli i cierpliwie czekali na Mszę św., której w wigilijny wieczór nie mieli już kilku dobrych lat. Atmosfera wypełnionej po brzegi kaplicy wynagrodziła mi trud drogi. Odkryłem po raz kolejny prawdę że „kto wierzy nigdy nie jest sam”. Nie było tylko kolędy „Wśród nocnej ciszy”, ale były równie piękne papuańskie śpiewy na głosy – wspomina. Po Mszy ruszył do kolejnej kaplicy. - W tej miejscowości parafianie przygotowali mi powitanie po objęciu funkcji proboszcza. I właśnie tutaj po raz pierwszy poznałam jakie przywileje mają pierworodne dzieci. Parafianie nie omieszkali się dowiedzieć, że jestem pierwszym dzieckiem swoich rodziców, dlatego przygotowali mi tradycyjny obrzęd (kustom), przypisany pierworodnemu – opowiada. Po Mszy były uściski rąk, życzenia oraz coś na wynos na bożonarodzeniowe świętowanie. - Przechodząc przez kaplicę musiałem uważać na śpiące na twardym betonie dzieci, które nie potrzebują do spania miękkich łóżek. Potrafią usnąć niemal na wszystkim – wspomina. Do głównej stacji zabrał go szpitalny ambulans, który na daną chwilę był jedynym dostępnym samochodem.

Papuasi nie przygotowują wigilijnej wieczerzy, nie łamią się opłatkiem wiec jak wspomina misjonarz na kolację zjadł pozostały z obiadu ryż z ananasem i kilka łyków kawy. – I choć wydawać by się mogło, że Wigilia dla Papuasów to dzień jak co dzień, to jednak to tylko zewnętrzne złudzenie. Gdzieś głęboko w ich oczach widać radość z Bożego Narodzenia i Mszy pasterskiej, której jak się dowiedziałem nie było od czasu gdy wyjechali ostatni biali misjonarze z Niemiec. Na miejscu w kościele parafialnym Msza św. rozpoczęła się uroczyście, z kadzidłem. Jednak o dziwo na początku była tylko garstka ludzi. Z czasem jednak kościół wypełnił się po brzegi. Cóż, pomyślałem, ja mam zegarek a oni maja dużo czasu – dodaje misjonarz. I tak minęła mu pierwsza wigilia pod palmami na wyspach wielkiego oceanu. Na uroczystość Bożego Narodzenia zaplanował dwie Msze święte. - Do pierwszej stacji trzeba maszerować dwie godziny. Oby tylko nie było deszczu – kończył wigilijną opowieść ks. Grzegorz Kasprzycki.