Ultramaratończyk w koronie

ks. Tomasz Lis

publikacja 09.08.2014 15:38

Jacek Łabudzki, lekarz z Sandomierza, jako jedyny Polak zdobył biegową koronę najtrudniejszych tras na świecie. Ostatnim biegiem był Badwater Ultramarathon w Kalifornii.

Na trasie Badwater Ultramarathon Na trasie Badwater Ultramarathon
Jacek Łabudzki i Zbigniew Malinowski
Archiwum prywatne

Od kilkunastu lat systematycznie trenuje, aby - jak podkreśla - nie zostać panem z brzuszkiem. Początkowo biegał maratony, potem już i te dystanse nie wystarczały. Rozpoczęło się pokonywanie coraz trudniejszych tras i starty na najdłuższych i wymagających biegach. Tak pokonał kilka długodystansowych biegów organizowanych na kilku kontynentach. Do korony ultramaratonów brakowało mu tylko tego jednego, organizowanego w Dolinie Śmierci w Kalifornii.

- Teoretycznie jest to najtrudniejszy bieg, przynajmniej tak nazywany jest przez Amerykanów. Dystans to oryginalnie 135 mil, co się przelicza na 217 km trasy w temperaturze dochodzącej do 40 stopni Celsjusza z pokonywaniem wzniesień dochodzących do 3000 m n.p.m. - wyjaśnia J. Łabudzki.

Po piaskach Kalifornii

W Badwater Ultramarathon nie ma przypadkowych uczestników. Sito selekcji jest bardzo gęste. Decyduje biegowe CV. Organizatorzy mają ostre kryteria kwalifikacji. - Trzeba mieć na swoim koncie przynajmniej trzy biegi stumilowe, choć nie daje to gwarancji udziału. Decyduje cała kariera biegowa. Pięć osób w różnych zakątkach Stanów Zjednoczonych niezależnie ocenia każde zgłoszenie, przyznając mu punkty tłumaczy biegacz.

Co roku organizatorzy zapraszają na start 45 nowych zawodników i 45 weteranów, czyli tych, którzy uczestniczyli już w biegu Badwater. 10 miejsc zostawiają do własnej dyspozycji.

Jacek Łabudzki był jednym ze 100 biegaczy z różnych kontynentów, którzy wzięli udział w tegorocznym ultramaratonie. Byli w tym gronie jeszcze dwaj Polacy - kolega sandomierzanina, towarzysz wielu jego startów Zbigniew Malinowski z Kołobrzegu i niepełnosprawny ruchowo Dariusz Strychalski z Łap.

Ultramaraton odbywa się na pustyni Mojave w Kalifornii. W tym roku trasa została nieco zmieniona, wyprowadzono ją poza Dolinę Śmierci. Wynikało to z decyzji dyrekcji Parku Narodowego. - Byliśmy na krawędzi Doliny Śmierci, tuż obok przełęczy. W opinii zawodników, którzy mają za sobą udział w poprzednich biegach, obecna trasa była trudniejsza. Dołożono bowiem dwie góry i to niebagatelne - opowiada J. Łabudzki.

Start był w miejscowości Lone Pine. Stamtąd zawodnicy biegli na szczyt Horseshoe Meadow, wznoszący się na wysokość 3048 m n.p.m. Kolejnym wzniesieniem na trasie było "Miasto Duchów”, czyli opuszczona wioska górnicza Cerro Gordo, umiejscowiona na wysokości 2500 m. Później biegacze udali się na wschód, w kierunku Las Vegas - do Darwin. Na końcu czekała ich wspinaczka do Whitney Portal, czyli miejsca tradycyjnej mety Badwater, u podnóża najwyższego szczytu kontynentalnych Stanów Zjednoczonych. Na pokonanie tych 217 km biegacze mieli 48 godzin.

Start odbywał się w trzech grupach, co godzinę wybiegało po 30 osób. Pan Jacek z kolegą Zbyszkiem wyruszyli w drugiej grupie.

Pechowe spaghetti

- Wszystko szło bardzo dobrze, mieliśmy dobry czas, dobrze znosiliśmy upał. Przed pierwszą górą udało nam się dogonić ok. 60 proc. zawodników, którzy ruszyli wcześniej - relacjonuje J. Łabudzki. Po przebiegnięciu jednej trzeciej trasy pan Jacek i pan Zbigniew zrobili sobie pierwszą długą przerwę. - Mieliśmy na tyle dobry czas, aby trochę odpocząć. Były prysznic, godzina snu i przed wyruszeniem na trasę skusiliśmy się na smakowite spaghetti - jak się okazało - wątpliwego pochodzenia. To był dziecinny i kardynalny błąd, za który musieliśmy potem bardzo słono zapłacić - opowiada sandomierski biegacz.

Po wznowieniu biegu, po 15 kilometrach, u obu biegaczy pojawiły się problemy żołądkowe. Były na tyle dotkliwe, że dużą część trasy pokonywali tylko na coli, bez odżywek i na wiotkich nogach. Tempo, oczywiście, spadło. - Straciliśmy cały napęd. Wcześniej to my wyprzedzaliśmy niemal wszystkich po kolei, a później to inni zaczęli zostawiać nas w tyle. Na szczęście udało się to przezwyciężyć - mówi J. Łabudzki.

Ratunkiem okazały się pomoc najbliższych, którzy towarzyszyli biegaczom na trasie, osobista siła woli oraz perfekcyjne rozpracowana trasa. - Po nocy i drugim dniu na trasie dochodziliśmy do ostatniego etapu szczytowego. Uznaliśmy, że skoro mamy zapas czasu, to nie ma sensu tracić ostatnich sił. Zatrzymaliśmy się na 2 godziny odpoczynku, a potem to, co mieliśmy zrobić w 6 godzin, zrobiliśmy w 4 - relacjonuje biegacz.

Podczas biegu nieodzowne jest posiadanie samochodu supportującego. Pojazd co pewien czas staje na poboczu i to tam można skorzystać z zimnych napojów i lodu. - Nasz wóz zatrzymywał się co 2 km na całej trasie. Kładliśmy kostki lodu pod czapkę i na kark. Tak pokonywaliśmy kolejne odcinki. Co 2 km odcinaliśmy kupony z tych 217 - opowiada z uśmiechem pan Jacek.

Bieg w Dolinie Śmierci to nie tylko upał i wysokości, ale także monotonia. Ponad 80 proc. trasy to droga asfaltowa o niekończących się prostych. - Biegniemy, biegniemy, biegniemy i nie widać końca prostej. Z boku są tylko piach i góry - opowiada sandomierzanin.

Korona ultramaratonów

J. Łabudzki i Z. Malinowski pokonali trasę w niecałe 43 godziny. Biegli całe dwa dni i półtorej nocy. Jak podkreśla sandomierzanin, na długich dystansach, tych liczących ponad 200 km, kryzys dopada biegaczy zwykle w drugiej połowie. Ostatnie 25 proc. trasy idzie się siłą woli. - Psychika jest najważniejsza, to właśnie siłą woli można pokonać bolące nogi czy skurcze mięśniowe - podkreśla biegacz.

Pan Jacek pokonał trasę bez większego bólu. - Pojechałem do Kalifornii po to, aby trasę przebiec w dobrej kondycji i bez uszczerbku dla zdrowia. Nawet przez chwilę nie myślałem o tym, by zrezygnować - mówi.

Ten ultramaraton był dla sandomierskiego lekarza już kolejnym. - Zbyszek ma ich na swoim koncie kilkadziesiąt, ja - kilkanaście. Wiemy, że trzeba mieć od początku "chłodną głowę”, nie można poddawać się emocjom. No i wcześniej trzeba solidnie trenować, bo to czyni z nas mistrzów. Ja podczas przygotowań biegałem około 120 km tygodniowo.

Na trasie maratonu dopingowali go żona Beata i syn Kacper. Na mecie była wspólna fotografia i gratulacje od szefa Badwater. Każdy z uczestników otrzymał metalową plakietkę z nazwą i datą biegu oraz koszulkę.

Według sandomierskiego biegacza, Badwater Ultramarathon nie jest najtrudniejszym biegiem. Wśród zaliczonych ultramaratonów plasuje się on na 3. miejscu. Na szczycie stawia Spartathlon - jak wyjaśnia - ze względu na bardzo rygorystyczne limity czasowe. - Badwater Ultramarathon jest dla mnie o tyle ważny, że zwieńczył pewien etap mojej kariery pod nazwą "ultrabieganie" - mówi J. Łabudzki.

Bieg na krawędzi Doliny Śmierci był brakującym ogniwem do zdobycia przez sandomierzanina korony biegowej. To był jego cel. - Jestem pierwszym Polakiem, któremu udało się przebiec 6 biegów określanych jako najtrudniejsze na świecie - podkreśla z dumą J. Łabudzki.

Do najbardziej morderczych ultramaratonów, oprócz Badwater, zaliczane są: Spartathlon, Bieg Dookoła Mont Blanc, Maraton Piasków na Saharze, Comrades Maraton w Republice Południowej Afryki i Western States 100 w Stanach Zjednoczonych.

- W najbliższym roku nie będzie już dystansów przekraczających 200 km, ale mniejsze na pewno pobiegnę. Będę szukał biegów atrakcyjnych poznawczo. Starty w nich będę łączył z drugą wielką pasją, jaką są podróże - mówi biegacz.

J. Łabędzki, który jest sandomierskim ambasadorem sportu, marzy także o organizacji biegu długodystansowego w Świętokrzyskiem. – Mógłby być to bieg z Sandomierza po szczytach Gór Świętokrzyskich, ale to w przyszłości - snuje plany król ultramaratonów.