W ciągu ostatnich kilkunastu lat język łaciński niemal zupełnie zniknął z polskich szkół i został drastycznie ograniczony w uczelniach. W szkołach ponadgimnazjalnych na obszarze diecezji sandomierskiej zaledwie w kilku odbywają się lekcje łaciny. O zagrożeniach jakie płyną z tego faktu oraz znaczeniu łaciny dla naszej narodowej tożsamości z dr. hab. Markiem Hermannem, filologiem klasycznym wykładowcą w Jagiellońskim Centrum Językowym Uniwersytetu Jagiellońskiego, autorem książki „O łacinie tylko dobrze. De lingua latina nil nisi bene” rozmawia Marta Woynarowska.
Wejście w krąg kultury łacińskiej mocno zaznaczyło się w naszym rodzimym języku.
Zenon Klemensiewicz, w swym fundamentalnym dziele – „Historii języka polskiego” – podaje, iż około 30 procent terminów obecnych w polszczyźnie wywodzi się z języka greckiego bądź łacińskiego. Jest to zatem pokaźny zasób słownictwa. W przypadku polszczyzny, proces jej kształtowania przebiegał podobnie jak w przypadku języka łacińskiego. Rzymianie epoki archaicznej, zanim zaczęli tworzyć w swojej mowie, poznawali grekę, tłumaczyli dzieła pisarzy, myślicieli helleńskich. Dokonali w ten sposób recepcji wielu terminów greckich. Porównywalne zjawisko zaszło w języku polskim. Zanim w dobie odrodzenia polszczyzna na trwałe zdobyła swe miejsce w literaturze, przez kilka wieków nasi pisarze, kronikarze, wreszcie urzędnicy posługiwali się łaciną. Musiało to siłą rzeczy znaleźć swe odbicie nie tylko we wspomnianym słownictwie, ale również gramatyce czy stylistyce.
Zresztą, należy podkreślić, że łacina z naszej rodzimej literatury nie zamierzała szybko zniknąć. Jan Kochanowski np. większość swej spuścizny pozostawił w języku Cycerona. Zresztą i po nim w wieku XVI i XVII znaczna część poetów, pisarzy nadal tworzyła po łacinie.
Czy język łaciński rzeczywiście można uznać za martwy?
Przyjęło się nazywać łacinę językiem martwym. Jeżeli za kryterium przyjęlibyśmy konieczność istnienia narodu, dla którego byłaby mową ojczystą, to owszem, można łacinę uznać za martwą. Ale pamiętajmy, że np. hebrajski był przez setki lat martwy, a jednak został wskrzeszony i stał się językiem urzędowym Izraela. Być może także łacina kiedyś się odrodzi, zwłaszcza że od czasu do czasu pojawiają się inicjatywy, by wprowadzić ją np. do Parlamentu Europejskiego. Łacina nie jest jednak językiem całkiem martwym, gdyż zarówno w państwach zachodnich, jak i u nas prowadzone są zajęcia z łaciny żywej. W Poznaniu tego typu konwersatoria z łaciny mówionej prowadzi np. pan Marcin Loch, doktorant Instytut Filologii Klasycznej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Niedawno odbył on cykl zajęć w krakowskiej Akademii Ignatianum.
Będąc w Rzymie można spotkać przewodników oprowadzających wycieczki w języku łacińskim. Poza tym np. w Niemczech ukazują się czasopisma w języku łacińskim, a w Finlandii działa stacja radiowa nadająca kilkuminutowe wiadomości po łacinie.
Czyli łacina wciąż żyje. Ale chciałabym zapytać, czy można znaleźć jakiś wspólny punkt łączący język łaciński z naszą zinformatyzowaną rzeczywistością?
Ależ naturalnie, że tak. Większość terminów informatycznych wywodzi się z łaciny. Chociażby komputer ma swój źródłosłów w czasowniku computo, oznaczającym: rachować, obliczać. Z języka łacińskiego pochodzą również określenia: klawiatura – od clavis, czyli klucz, monitor od moneo (przypominam), spacja od spatium (odległość), enter od intro (wchodzę) i można by tak jeszcze długo wymieniać. Pozostałość łacińskiego dziedzictwa w słownictwie technicznym jest niezwykle bogata.
Czy łacina jest dzisiaj potrzebna?
Ba! Każdy wykształcony człowiek, aspirujący do grona elity intelektualnej winien znać łacinę, choćby w jej podstawowym wymiarze. Bez tego trudno sobie uświadomić proces kształtowania się i budowę swego ojczystego języka. Chodzi również o znajomość etymologii wielu terminów, jakimi posługujemy się na co dzień. Mamy takie słowa jak np. brawo, wywodzące się od barbarzyńcy, toaleta od łacińskiego tela (tkanina), kompot od compositum (kompozycja), które są obecne w naszym codziennym języku, a których pochodzenia nawet się nie domyślamy.