Środowisko. Są naprawdę potężne, jednak nad wyraz spokojne i łagodne. Kiedyś przemierzały indiańskie prerie w Ameryce, dziś można je oglądać już z bliska. Nad kurozwęckim stadem bizonów zawisła jednak urzędnicza groźba likwidacji.
Uratowanego małego bizona bliźniaka nazwano Popiołek
ks. Tomasz Lis /Foto Gość
Letnie słońce mocno przygrzewa. Idealny czas na safari. Wraz z Marcinem Popielem i panem Stanisławem wyruszamy na niezwykłą wyprawę między bizony. Na tylną platformę dżipa trafia jedyna nasza broń – dwa worki naturalnej paszy owsianej. Ruszamy w drogę. Podjeżdżamy pod solidne ogrodzenie, gdzie bramy strzeże nie tylko kłódka, ale i elektryczny pastuch. Po wjeździe na pastwisko brama się zamyka i zostajemy sam na sam ze stadem bizonów.
Pionierzy tatanki
Okolice Kurozwęk przez lata były zarządzane przez rodzinę Popielów, których przodkowie wybudowali piękny pałac i gospodarzyli na rozległych terenach rolniczych. Po wojnie majątek upaństwowiono, a w dawnych folwarkach powstała hodowla koni arabskich. Przez kilka dziesięcioleci pałac doprowadzono do ruiny. W domowej kaplicy przechowywano węgiel, a wytworne komnaty służyły za biura lub mieszkania dla pracowników PGR-u. Dopiero w połowie lat 90. potomkowie właścicieli mogli odzyskać zagrabione dobra. – Żal było patrzeć na to, co zrobiono z dziełem życia naszych ojców, ale chcieliśmy przywrócić blask temu miejscu i wrócić do dawnej świetności – opowiada Marcin Popiel. Wraz z rodzinnym pałacem odzyskał rozległe tereny rolnicze.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.