Ciastko kontra ciastko

Andrzej Capiga, Marta Woynarowska

|

Gość Sandomierski 35/2012

publikacja 30.08.2012 00:00

Społeczeństwo. Jesteśmy w sandomierskiej cukierni i prosimy o trzy kremówki, których cała blaszka stoi za szybą. Ekspedientka zaś rozkłada ręce, mówiąc, że są tylko napoleonki.

Zrekonstruowane przejście graniczne po galicyjskiej stronie otwiera Edward Wermiński, przewodniczący gminy Radomyśl nad Sanem... …a po kongresowej stronie – Zdzisław Wójcik, wójt Zaklikowa Zrekonstruowane przejście graniczne po galicyjskiej stronie otwiera Edward Wermiński, przewodniczący gminy Radomyśl nad Sanem... …a po kongresowej stronie – Zdzisław Wójcik, wójt Zaklikowa
Andrzej Capiga

Dla każdego mieszkańca dawnej Galicji jest oczywiste, że napoleonka to dwa kawałki ciasta francuskiego przełożone bladoróżowym kremem bezowym, sporządzonym na bazie z białek. Kongresowiak zaś jest przekonany, że to ciasto z kremem budyniowym lub śmietankowym. I kto ma rację? Każdy myśli, że on. Choć w pewien sposób spór ten rozstrzygnął Jan Paweł II, kiedy w czasie pamiętnej wizyty w Wadowicach mówił o swych przygodach z tamtejszymi kremówkami. I tak cała Polska i świat dowiedziały się, że to ciastko z kremem budyniowym. Czyli Galicja górą! Od kilkunastu lat, na fali powrotów do dawnych tradycji, można obserwować odradzanie się resentymentów z czasów zaborów. Zjawisko to widoczne jest zwłaszcza w byłym Królestwie Galicji i Lodomerii, jak górnolotnie cesarstwo austriackie nazwało zagrabione ziemie polskie. Coraz więcej restauracji nosi miano „Galicyjska”, serwowane przez nie dania również są „tradycyjnie” galicyjskie. Ba, w niektórych lokalach pojawiają się portrety najjaśniejszego pana Franciszka Józefa. Nie brakuje również happeningów nawiązujących do wydarzeń z okresu C.K. Monarchii. Czy owe resentymenty mają jeszcze jakąś podbudowę, czy widać jeszcze różnice w podejściu do życia, cechach charakteru między mieszkańcami zaborów rosyjskiego i austriackiego, pod którymi znajdowały się tereny naszej diecezji?

Galoni i Kołtoni

Pomiędzy Dąbrową Rzeczycką i Lipą, na pograniczu gmin Zaklików i Radomyśl nad Sanem, otwarto zrekonstruowane przejście graniczne z okresu zaborów Austro-Węgier i carskiej Rosji. Patronat nad tym wydarzeniem objęli stowarzyszenie „Lipa Zdrój” oraz wójtowie Radomyśla nad Sanem – Jan Pyrkosz i Zaklikowa – Zdzisław Wójcik. Przejście graniczne zostało opatrzone tablicą szeroko informującą, w jakich okolicznościach Polska została podzielona między zaborców. Gdy dogorywała wojna, 2 listopada 1918 roku, ks. Eugeniusz Okoń zwołał wiec na rynku w Radomyślu nad Sanem. Zaprosiwszy nań ludzi zarówno z Galicji, jak i Kongresówki, powiedział, że „umiłowana ojczyzna zrzuciła pęta niewoli i powstaje do bytu państwowego”. A potem zebrany tłum śpiewał „Jeszcze Polska nie zginęła”. Do podobnego zbratania doszło również w Brzózie, gdzie przebiegała granica rosyjsko-austriacka. Na tym spontanicznym wiecu przemawiali ludzie z Galicji i z Kongresówki. Wtedy też wykopano słupy graniczne, które przeniesiono potem do galicyjskiego Radomyśla i kongresowego Zaklikowa. Do dziś dwa z nich tam istnieją. Jerzy Drzewi, prezes Stowarzyszenia „Lipa Zdrój”, z Lipą, która była w zaborze rosyjskim, związany jest od urodzenia. – Czy są jakieś różnice między Galonami, jak nazywano poddanych Franciszka Józefa, a Kołtonami – poddanymi rosyjskiego cara? – zastanawia się pan Jerzy. – Kiedyś pod względem materialnym wielkich różnic nie było; ot, peryferie dwu imperiów. Nikt tu nie inwestował, nikt nie rozwijał tych terenów. Bieda galicyjska i bieda ruska podobną miały twarz. – Mieszkańcy zaboru rosyjskiego, zwani Kołtonami, musieli przystosować się do ciężkich warunków stworzonych przez ówczesną Rosję; drakońskie podatki na rzecz cara, pańszczyzna i inne „darmochy”, jak nazywano przymus pracy w folwarkach, uczyniły z chłopów robotników przymusowych.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.